Z życia wzięte

     Pamiętam, że jak miałem pięć lat, w okresie wakacji, w latach osiemdziesiątych, razem z moimi rodzicami i rodzeństwem pojechałem na wczasy do Jastrzębiej Góry, nad Morze Bałtyckie. Były to czasy niewątpliwie bardzo trudne i ciężkie, ponieważ ówcześnie rządzący system komunistyczny w państwie polskim, wmawiał obywatelom, że wszystko jest w porządku, co nie było zgodne z prawdą, że w naszym państwie nie ma problemów, bo wszystko jest pod kontrolą. Mało wtedy jeszcze rozumiałem, ale bardzo się cieszyłem, że mogłem razem z całą moją rodziną odpoczywać nad morzem, o którym słyszałem różne ciekawe opowiadania oraz historyjki. Przypominam sobie taki obraz w mojej pamięci: niedaleko naszego pensjonatu, gdzie mieszkaliśmy, budowany był duży kościół (wtedy jeszcze w surowym stanie). Ściany wewnątrz tej budowli sakralnej nie były jeszcze obrzucone tynkiem, ale sprawowano tam Eucharystię, w której często z moją rodziną uczestniczyłem. Proboszcz tego kościoła organizował co wieczór projekcje filmów o tematyce religijnej, wyświetlając je na białym płótnie i na żywo, przez mikrofon tłumaczył je z języka włoskiego na język polski. Efekt był niesamowity, a atmosfera niepowtarzalna, ponieważ było wielu chętnych do oglądania i każdy zdawał sobie z tego sprawę, że nie było to legalne i trzeba było zachowywać zasady konspiracji. Szczególnie utkwił mi w pamięci film pt. ,,Jezus z Nazaretu”, który wywołał we mnie uczucia żalu i współczucia w stosunku do osoby Jezusa. Nie mogłem wtedy pojąć, dlaczego ci ludzie w tak okrutny i bestialski sposób Go zabili, choć przecież On nic takiego złego nie zrobił, wszystkich kochał i przygarniał do siebie. Niewiele jeszcze z tego wtedy rozumiałem, reagowałem na ten film w sposób bardzo otwarty i dziecięcy. Był taki moment, że zwierzyłem się mojej mamie o tym co czułem, gdy na ekranie bito, kopano, a potem ukrzyżowano Chrystusa. Pamiętam, że wtedy powiedziałem coś takiego: ,,mamo tak bardzo ściskało mnie w gardle i w sercu”.
     Zdarza mi się wracać do tych chwil z mojego dzieciństwa i muszę przyznać, że ilekroć w jakiś sposób odzywa się we mnie ludzki egoizm w relacji do drugiego człowieka, przypomina mi się wtedy ten rozpaczliwie brutalny obraz kopania i urągania Jezusowi prowadzonemu na śmierć krzyżową. Wtedy to pojmuję, że ja nie mogę postępować w taki sam sposób jak to robili oprawcy Chrystusa, który przyszedł na świat, aby nas wszystkich zbawić i objawić nam miłość Bożą, który niczym sobie nie zasłużył na tak okrutny przejaw ludzkiej nienawiści i agresji.
     Tak to już jest w naszym świecie, że nie zwraca się uwagi na nieprzemijalne i najbardziej istotne wartości, którymi powinien się kierować każdy człowiek. Można by powiedzieć, że współczesność daje nam dużo możliwości, choćby ogromny postęp techniczny poprawia standard naszego życia, ale czy potrafimy z tego korzystać i czy nie jest tak, że coś po drodze gubimy? Mówi się często o powszechnym zjawisku tzw. globalizacji, o najnowszych odkryciach w różnych dziedzinach nauki, o powszechnym dobrobycie, ale zastanawia mnie jedno, jak to jest, że jest jeszcze tylu głodnych, bezdomnych i pozostawionych samym sobie, że tyle niesprawiedliwości, rozpaczy z powodu kryzysów gospodarczych oraz wojen, że coraz bardziej pogłębia się przepaść pomiędzy ludźmi biednymi, a bogatymi. Nie potępiam rozwoju i postępu technicznego, wiadomo trzeba iść do przodu, ale uważam, że zagrożenia, które wynikają z tego zjawiska globalizacji to przede wszystkim brak zainteresowania się drugim człowiekiem będącym w potrzebie. Zapomina się o czymś takim jak miłość, dobroć, uczynność, bezinteresowność. Współczesny człowiek jest nastawiony raczej na konsumizm i hedonizm według modnej zasady „użyć i wyrzucić”.
     W moim młodym życiu miałem już różne możliwości dokonywania wyborów. Mogłem brać narkotyki, upijać się i potocznie mówiąc używać sobie przyjemności tego świata, lecz pojawił się ktoś w moim życiu, kto nauczył mnie patrzeć na świat innymi oczami, ktoś, kto przemienił mnie i może przemienić każdego, bez wyjątków, jeżeli tylko otworzymy się na niego. Jego imię to Jezus. Ta wrażliwość na ludzkie cierpienie i tragedie, która pojawiła się już w moim dzieciństwie miała swoje źródło w wychowaniu w wierze, co przekazali mi rodzice. To nie przypadek sprawił, że byłem wolontariuszem w hospicjum, spotykałem nieuleczalnie chorych w różnym wieku, że pomagałem im przygotowywać się na odejście z tego świata, jednocześnie wierząc i ufając, że życie nie kończy się tutaj.
     W tym hospicjum poznałem kiedyś panią Anię, która była matką dwojga dzieci i umierała na raka. Była młodą matką i bardzo troszczącą się o swoje dzieci. Pamiętam, że pani Ania okazywała często chęć rozmowy ze mną. W sumie ja byłem jej jedynym, wytrwałym słuchaczem, na którego oczekiwała. Często wracała do swojej młodości, do tych zwariowanych chwil swojego życia, ale szybko się zorientowała, że czegoś w nim brakowało, jakiegoś istotnego elementu. Można by powiedzieć, że przy mojej obecności dokonywała czegoś w rodzaju podsumowania swojego życia. Jej ból jakiego doświadczała był podwójny, ponieważ jej mąż, którego kochała, wobec nieuleczalnej i złośliwej choroby postanowił znaleźć sobie inną kobietę. Wiedziała, że umrze, lecz nie mogła znieść myśli osierocenia swojej córeczki i syna. Walka o jej życie trwała prawie rok. Któregoś dnia wręczyłem jej Nowy Testament i książeczkę ,,O Naśladowaniu Chrystusa”, Tomasza A’Kempis proponując bliższe poznanie Jezusa. Stan jej zdrowia raz się pogarszał, a raz polepszał. Dużo rozmawialiśmy na temat Boga i sensu życia, aż w którymś momencie pani Ania podzieliła się ze mną takim stwierdzeniem: ,,Wiesz Grzegorz, kiedyś nie wierzyłam w Pana Boga, dopiero tutaj w tym hospicjum, w atmosferze bardzo dobrej opieki dostąpiłam autentycznego nawrócenia- chciałabym pomagać ludziom w podobnej sytuacji w jakiej się obecnie znajduję”. I choć pani Ania odeszła z tego świata pozostawiła wspaniałe świadectwo nawrócenia i wiary.
     Kolejną osobą jaką dane mi było poznać był Jacek, który miał zaledwie 19 lat. Z niezwykłą wytrwałością znosił uporczywy ból swej choroby. Bardzo lubił kiedy do niego przychodziłem i razem oglądaliśmy telewizję. Mama Jacka często rozmawiała ze mną i jak się potem okazało Jacek wypytywał o mnie kiedy do niego znowu przyjdę. Bardzo podziwiałem tą kobietę, bo choć traciła wtedy już ostatnią najbliższą osobę, bowiem z powodu uwarunkowań genetycznych- najpierw zmarł jej mąż na raka, potem dorosła córka, która mieszkała w Niemczech - a teraz syn. Jednak nie traciła nadziei, że Bóg ją nie zostawi w tej rodzinnej tragedii.
     Pamiętam Karolka, który miał 9 lat. Obserwowałem jak jego rodzice walczyli o życie swojego synka, a mimo wielkiej rozpaczy, nie poddawali się. Zdarzało mi się trzymać Karolka za rękę i mocno modlić się do Boga i prosić by pomógł zrozumieć sens cierpienia tego dziecka. Karolek miał guza w głowie, który uciskając na rdzeń kręgowy powodował niewyobrażalny ból. Karol nic nie mówił, leżał w ciszy na łóżku. Był świadomy kto jest przy nim. Był bardzo dzielnym chłopcem. Miałem okazję porozmawiania z mamą i tatą Karolka. Mama nie traciła nadziei i bardzo ufała Bogu modląc się do Niego. Mówiła, że czasami wystarczał jej uścisk różańca. Ojciec Karolka deklarował się jako osoba niewierząca, i właściwie w sposób nie do końca świadomy podważał istnienie Pana Boga, ale gdy opowiedział mi o śmierci swojego syna, świat dla niego przybrał ciemne barwy. I wzbudziła się w nim nadzieja wiary w życie wieczne i zmartwychwstanie.
     Pracując w hospicjum, nieraz doświadczałem uczucia bezradności i opuszczenia chorych przez najbliższych. Czułem, że jestem im potrzebny, że Bóg chciał i mówił do mnie przez nich. Miałem czasami trudne momenty zwątpień i pretensji do Boga, że pozwala nawet na cierpienie niewinnych dzieci. Wtedy zrozumiałem, że człowiek otrzymał wolność a wraz z nią możliwość dokonywania wyborów, dobrych lub złych. Takich, które uszczęśliwią bądź unieszczęśliwią. Bóg zawsze chce naszego szczęścia. Daje nam tak wiele, a z kolei my zapominamy o Nim, wydaje nam się, że jesteśmy samowystarczalni, że jesteśmy panami życia i śmierci, a w momencie choroby czy jakiejś tragedii, która nas dotyka, po prostu łamiemy się jak ta trzcina na wietrze. Nie potrafimy Mu zawierzyć ani przyjąć Jego planu. Teraz jestem klerykiem w Zgromadzeniu Sług Miłości i mam tę możliwość, aby w pełni oddawać swoje życie Panu Bogu oraz człowiekowi, który potrzebuje pomocy. Czuję, że to nie przypadek sprawił, że znalazłem się akurat w takim, a nie w innym zgromadzeniu zakonnym, ponieważ jest to kolejna, dalsza realizacja mojego powołania, do którego wzywa mnie Chrystus, a które staram się odczytywać poprzez znaki i sytuacje. Poprzez ludzi, których spotykam w mojej historii życia.
     W październiku, razem z ks. Wiesławem pojechałem do Doliny Chochołowskiej, na weekendowy rajd z dziećmi autystycznymi i ich rodzicami oraz panią Jolantą, kierowniczką Ośrodka. Mieliśmy przepiękną, jesienną pogodę i super rodzinną atmosferę. Poznałem ciekawe i sympatyczne dzieci oraz ich rodziców, z którymi miałem możliwość spokojnego porozmawiania w trakcie zmierzania do celu naszej górskiej wyprawy.
     Oczywiście nie sposób było rozmawiać ze wszystkimi uczestnikami tego rajdu, ale tak naprawdę wierzę, że Szef z góry wiedział, kogo mi podsunąć do rozmowy. Poznałem Martusię, która choć niewiele do mnie mówiła, za to posługiwała się swoją mamą, która wszystko mi tłumaczyła, co chciała powiedzieć. Był taki moment w autokarze, że Martusia bardzo mnie i mamę zaskoczyła stwierdzeniem, wskazując swoim paluszkiem na moją osobę i mówiąc-,,mama patrz Jezus, Jezus!”. Nie miałem na sobie stroju duchownego, więc zastanawiałem się, skąd mogła wysnuć taki wniosek. Przez chwilę nawet ,,zwaliło mnie to z nóg”. Nawet trochę się przeraziłem i gorączkowo myślałem: gdzie ta dziewczynka widzi Jezusa. Dopiero potem uświadomiłem sobie tę prawdę, że przecież On jest w drugim człowieku, nawet wtedy, kiedy tego nie dostrzegamy na pierwszy rzut oka. Tak sobie pomyślałem - Boże, ależ ta Martusia jest niezwykle inteligentna pomimo swojego upośledzenia. Bardzo mi się spodobała postawa jej rodziców, którzy nie oszczędzają sił do walki z chorobą córeczki. Ojciec Martusi jest zawodowym żołnierzem i opowiadał mi na osobności jak on sobie radzi z sytuacją, która się pojawiła w jego rodzinie. Byłem zbudowany jego postawą człowieka wierzącego i nie poddającego się losowi, który spotkał jego rodzinę. Zwierzył mi się, że kiedy był dzieckiem, a później młodzieńcem zdarzało mu się poniżać i wyśmiewać z osób niepełnosprawnych, ale kiedy dziś patrzy z perspektywy czasu, żałuje tego bardzo, bo wie jak bardzo boli rodziców, kiedy zdrowe dzieci nie chcą się bawić z ich córeczką. Obiecał sobie, że swojego młodszego, zdrowego synka będzie tak wychowywał, aby nigdy nie wyrządził nikomu krzywdy i przykrości.
     Bo jest to przykre, jak niekiedy obserwujemy wokół nas brak tolerancji i otwartości na pomoc innym. Nie wiem z czego to wynika, ale myślę, że dużą rolę odgrywa wychowywanie dzieci i uczenie ich tego, by potrafiły kochać i wychodzić naprzeciw drugiemu człowiekowi, pilnowanie by nie karmiły się przemocą.
     I choć mógłbym opowiedzieć jeszcze wiele innych przykładów ludzi, których spotkałem, to pragnę jednak podkreślić, że aby być naprawdę szczęśliwym w życiu należy ,,przejrzeć na oczy” i przypomnieć sobie rolę miłości w życiu każdego człowieka, jak i kwestię przemijalności naszego życia. Myślę, że jedno jest pewne: my przemijamy jak trawa, inni przychodzą po nas i też przemijają. Tylko Bóg nie przemija. On jest pełen miłosierdzia, a każdy z nas będzie kiedyś sądzony nie z tego kim był, lecz z miłości. To wszystko co przedstawiłem to świadectwo ludzi, którzy wierzyli i kochali. To również świadectwo w jaki sposób Bóg czyni nas ułomnych i słabych swoimi narzędziami miłości.
kl. Grzegorz Łydek sdc
Czytelnia: