Niepotrzebna pomoc
że aniołowie występują tylko
na kartach Pisma Świętego
czy w życiorysach świętych.
Prawdę mówiąc, sam tak myślałem.
Przynajmniej do czasu,
kiedy osobiście doświadczyłem realnej,
niezwykłej pomocy jednego z nich.
Był początek sierpnia 1994 roku...
Po kilku dłużących się niemiłosiernie minutach organizm przyzwyczaił się do niskiej temperatury i mogłem bez przeszkód poddać się przyjemnemu niesieniu przez fale. Nie jestem jakimś rewelacyjnym pływakiem, więc starałem się nie wypływać za daleko w morze – ot, żeby woda sięgała do piersi. Miało być bezpiecznie. Rzucałem się z całą energią na grzbiet fali, poddając się jej łagodnemu niesieniu w stronę plaży. Potem znów wracałem na głębsze miejsce, trochę popływałem wzdłuż brzegu i znowu skok.
Trwało to wszystko może 40–50 minut. Powoli zaczynałem odczuwać zimno i lekkie zmęczenie. Czas było kończyć zabawę, morskie fale dały mi się już wystarczająco we znaki. Postanowiłem ostatni raz skoczyć na falę, nie zauważyłem jednak, że zmienił się prąd i fala zamiast do brzegu, wyniosła mnie w przeciwnym kierunku. Nie czułem już gruntu pod nogami. Nie było jeszcze tragedii, wystarczyło przecież popłynąć w kierunku plaży, jeszcze niedalekiej. Szybko się jednak przekonałem, iż jestem już na tyle zmęczony i zziębnięty, że nie potrafię pokonać przeszkody, jaką stanowiły załamujące się wysokie fale.
Położyłem się na wodzie, by dać odpocząć rękom i spróbować za chwilę ponownie. To był jednak błąd. Kiedy spokojnie leżałem, patrząc w niebo, prąd niepostrzeżenie znosił mnie coraz dalej i dalej w głąb morza. Gdy w końcu spostrzegłem, co się dzieje, byłem już tak oddalony od brzegu, że nie rozróżniałem twarzy odpoczywających tam ludzi.
Chciałem wołać o pomoc, ale odrzuciłem tę myśl, uznając, że nie warto, bo i tak nikt mego wołania z tej odległości i przy takich falach nie usłyszy. Pomysł machania w kierunku brzegu również, po chwili zastanowienia, wydał mi się pozbawiony sensu, stwierdziłem bowiem, że nawet jeśli ktoś to zobaczy – co i tak uważałem za wątpliwe – to pomyśli, że pozdrawiam jakiegoś znajomego na plaży. Ratowników nie było, bo plaża była niestrzeżona.
Kilka razy zanurzając się pod wodę, czułem w ustach jej słonawy smak. Z największym już wysiłkiem utrzymywałem się na powierzchni, pokonując zmęczenie i coraz bardziej nasilający się ból w rękach. Czy była jeszcze jakaś realna szansa na ratunek? Patrząc po ludzku – nie!
Żegnam się z życiem
Przyjąłem tę myśl ze spokojem. Leżąc na powierzchni wody, na wznak, czułem, że nieuchronnie zbliża się mój koniec. O dziwo, nawet szybko się z tą myślą pogodziłem (bo cóż innego mogłem wtedy zrobić?). Nie czułem lęku przed śmiercią, lecz co najwyżej złość na siebie, połączoną z żalem, że to już koniec. Miałem wtedy dopiero 31 lat, kto w tym wieku chce umierać? Ale co zrobić, jeśli trzeba...– westchnąłem w duchu.
Pomyślałem o żonie: Jak ona sobie teraz sama poradzi z małymi dziećmi? Co zrobi, kiedy nie doczeka się na mój powrót? Co za pech, przed samym powrotem do domu tak się urządzić!
Patrząc ze spokojem w niebo, pomyślałem: Ciekawe jak tam jest, po drugiej stronie życia? Niedługo się o tym przekonam; może już za jakieś 2–3 minuty? Ręce już mam takie słabe, że dłużej nie wytrzymam, zresztą i tak nie ma sensu walczyć z tym, co nieuchronne. Po co jeszcze dodatkowo się męczyć?
Jako osoba wierząca – a byłem wówczas początkującym katechetą – zrobiłem rachunek sumienia i wyraziłem żal za grzechy. Musiałem się przecież przygotować na spotkanie z Panem, miałem na to tylko chwilę!
No, teraz już chyba jestem gotowy – pomyślałem – Nikt nie wie, że tonę, więc nie ma co czekać na ratunek. Jak jeszcze raz prąd wciągnie mnie pod wodę, to się nie bronię. Niech już szybko będzie to, co i tak ma być!
Nieoczekiwana pomoc
Kiedy już tylko czekałem na chwilę, aż ostatecznie wciągnie mnie morska toń, przez głowę przemknęły mi słowa, które do dziś pamiętam bardzo wyraźnie: Panie Boże, jeśli mnie do czegoś potrzebujesz, to mnie uratujesz! Mnie samego one zaskoczyły, ale jednocześnie wyrwały z apatii i wlały w serce jakąś nieokreśloną bliżej, wydawałoby się bezpodstawną, nadzieję. Nadzieję, że coś się może zdarzyć, że to jeszcze nie koniec.
Dobra – powiedziałem sam do siebie, bez większego przekonania – zbiorę jakoś resztki sił i ostatni raz spróbuję popłynąć w kierunku brzegu. Gdy podjąłem tę decyzję, zauważyłem, że ktoś do mnie podpływa. Pomyślałem z przekąsem, że to jeszcze jeden amator zimnej kąpieli. Do głowy mi nawet nie przyszło, aby go prosić o ratunek. Gorzej! Kiedy samotny pływak zrównał się ze mną i zapytał, czy mi pomóc, ja zamiast natychmiast przytaknąć, odpowiedziałem grzecznie: Nie, dzięki, dam radę. Posłałem mu wymuszony uśmiech i chciałem płynąć dalej. Młodzieniec uśmiechnął się i odrzekł spokojnie, ale dość stanowczo: Ja panu pomogę. Proszę się mnie złapać i wspólnymi siłami dopłyniemy do brzegu. Już nie protestowałem. Posłusznie objąłem mego wybawcę ramieniem i ze zwiększoną mocą ruszyliśmy razem wpław w kierunku plaży.
Powrót na brzeg
Nie wiem, jak to się stało, ale dziwnie szybko pokonaliśmy dosyć znaczną, dzielącą nas od brzegu, odległość. Wtedy się jednak nad tym nie zastanawiałem. Miałem wrażenie, że minęła krótka chwila, kiedy mój młody ratownik zapytał: Czuje pan już dno pod stopami? Proszę sprawdzić. Czułem! O Matko! Jestem uratowany! – przemknęło mi przez głowę. Jak niesamowite było to uczucie! Jak przyjemnie było czuć piasek pod nogami! Zdałem sobie sprawę, że do brzegu jest już bardzo blisko.
Tam zaś widoczne było wyraźne zamieszanie. Jakaś akcja ratunkowa czy co? – pomyślałem, przyglądając się dwóm ratownikom, z których jeden zakładał na siebie w pośpiechu pas z przymocowaną liną, po czym wbiegł do morza, a drugi asekurował go z brzegu, popuszczając stopniowo linę. Ludzie powstawali ze swoich grajdołków i z wyraźnym zaciekawieniem przyglądali się całej akcji. Przyszło mi na myśl, że to ja jestem powodem całego zamieszania. Poczułem się nieswojo, bo wszyscy się na mnie gapili. Zawstydzony sytuacją, spuściłem głowę. Pomoc ratowników z plaży okazała się zbyteczna, o własnych siłach wychodziłem już bowiem z wody. Żona podbiegła, pytając, jak się czuję. Któryś z plażowiczów podał mi kubek kawy z termosu.
Po krótkiej chwili odpoczynku, kiedy doszedłem do siebie, szybko wstałem, żeby podziękować mojemu wybawcy. Zawdzięczałem mu przecież życie. Zacząłem się rozglądać wokół siebie, lecz nigdzie go nie było. Pytałem żonę, przyjaciół – nikt nie mógł go znaleźć. Zniknął! Zresztą jeszcze wcześniej niż ja chciała mu podziękować moja żona, ale i ona nie mogła go już znaleźć. A przecież przynajmniej przez chwilę powinien gdzieś tu w pobliżu być, choćby tylko po to, żeby się wytrzeć i ubrać! Dziwne…
Kto to mógł być? Ratownik z kolonii? Tylko że żadnej kolonii na plaży w tym czasie nie było. Samotny, przypadkowy amator morskiej kąpieli? Pytania te pozostawiłem wówczas bez odpowiedzi.
Jak to wyglądało?
A skąd na niestrzeżonej plaży wzięli się dwaj ratownicy – ci, którzy podjęli spóźnioną nieco akcję ratunkową?
Otóż gdy jeszcze spokojnie kąpałem się w morzu, ciesząc się wysoką falą, na plaży pojawili się nasi przyjaciele, sąsiedzi z Rudy Śląskiej, Basia i Czesław. Kiedy fala zniosła mnie na większą odległość, żona zaczęła się niepokoić. Czuła, że dzieje się coś niedobrego, bo nigdy tak daleko nie wypływałem. Swoimi obawami podzieliła się z przyjaciółmi, którzy ulokowali się obok naszego koca. Czesiek, patrząc w moim kierunku, starał się ją uspokoić, jednak moja żona obstawała przy swoim. Nakłoniła nawet jakiegoś plażowicza z żółtą dmuchaną łódeczką, by wypłynął mi na ratunek. Biedak, zaciskając z zimna zęby, wszedł do morza i starał się tym czymś do mnie dopłynąć. Podobno kilka razy ponawiał próbę, lecz za każdym razem znosiło jego łódeczkę w stronę brzegu. Ostatecznie skapitulował.
W tym czasie moja żona zdołała przekonać Cześka, żeby pobiegł po pomoc do najbliższego miejsca, gdzie mogliby znajdować się ratownicy. Sama z niepokojem obserwowała, jak w oddali walczyłem z żywiołem, czasami znikając z pola widzenia, to znów pojawiając się na wodzie. Czując narastającą bezradność, zaczęła się modlić, żebym wytrzymał, aż nadciągnie pomoc.
Wówczas zauważyła młodego mężczyznę, który niespiesznie wchodził na plażę. Spokojnie podszedł do brzegu, zdjął koszulkę i spodnie, po czym od razu wszedł do morza. Szybko popłynął prosto w moim kierunku. Co było dalej – już wiecie. Mój ratownik odholował mnie na brzeg, gdzie krzątali się tamci dwaj, sprowadzeni przez Cześka.
To musiał być anioł!
Po południu poszedłem na dworzec PKP, żeby kupić bilety do domu. Wstąpiłem też do kościoła, aby podziękować za podarowane „drugie życie”. Po drodze odwiedziłem znajomego księdza, któremu przy herbatce opowiedziałem całą historię. Wysłuchał mnie z uwagą, stwierdzając, że miałem wyjątkowe szczęście, bo lokalne media podały, iż tego dnia w wodach Bałtyku utonęło kilka osób. I pomyśleć, jak niewiele brakowało, abym był jedną z nich!
Zajrzałem jeszcze do przykościelnego sklepiku i kupiłem sobie metalowy znaczek przedstawiający gołąbka i tęczę: symbol Ducha Świętego i biblijny symbol pojednania człowieka z Bogiem. Chciałem mieć jakąś namacalną pamiątkę tego niezwykłego dnia. Długo nosiłem ten znaczek przypięty do klapy marynarki i nadal mam go w domu. Zawsze gdy na niego spojrzę, przypomina mi się to niezwykłe zdarzenie sprzed lat.
Może osoby powątpiewające w anielską pomoc zapytają, co każe mi myśleć, że to był akurat anioł, a nie np. ratownik, który przyszedł sobie w wolnym czasie na plażę – jak sam zresztą sobie tłumaczyłem. Otóż wierzę, że Bóg ingeruje w nasze życie bardzo subtelnie, często wręcz niezauważalnie. Czy naprawdę wszyscy by uwierzyli, gdyby ten anioł przyleciał do mnie prosto z nieba, trzymając w dłoniach jakieś złociste koło ratunkowe? Mógłby mi je zrzucić i pociągnąć do brzegu – ale by się ludziska na plaży dziwili! A jeszcze jakby ktoś tę niesamowitą akcję ratunkową filmował, to byłby dopiero telewizyjny show! Należy jednak przypuszczać, że nawet wówczas wielu telewidzów uznałoby to za jakiś żart filmowy, a obecni na plaży ateiści wmawialiby sobie, że mają udar słoneczny i omamy wzrokowe.
Tu zaś niby zwykła, banalna historia jakich wiele. Kto z obecnych na plaży zobaczył w niej pomoc anioła? Założę się, że nikt! Zastanowiło mnie tylko, skąd ten facet wiedział, że tonę, kiedy tego nie było widać? Kto go poprosił o pomoc? Dlaczego się nie spieszył? Tamci dwaj ratownicy bardzo szybko się uwijali…
Może nie wyglądało to jak w trzymającym w napięciu amerykańskim filmie akcji, ale znalazł się przy mnie dosłownie w ostatnim momencie, kiedy poprosiłem Boga o ratunek. Dlaczego nie dał się zmylić moim zapewnieniom, że „dam sobie radę”, i pomógł mi? Przypadkowy pływak raczej by odpłynął.
A gdzie zniknął, kiedy dosłownie kilka minut po wyjściu z wody chciałem mu podziękować? Nikt w tym małym zamieszaniu nie widział, żeby się oddalał.
Jeśli ktoś jednak woli wierzyć w jakiegoś ratownika‑jasnowidza, z góry zakładając, że aniołowie nie istnieją, to już jego sprawa. Ja natomiast wiem, że mam dług u Pana Boga. Jako katecheta i katolicki publicysta staram się go swym życiem spłacać, głosząc Dobrą Nowinę.