Wiele przeszliśmy
Pochodzę z rodziny repatriantów z Wileńszczyzny, urodziłam się w małym miasteczku powiatowym na Pomorzu Zachodnim. Rodzice przekazali mi wiarę katolicką, od dziecka uczęszczałam do kościoła. Gdzieś do połowy studiów – około 22 roku życia – byłam bardzo blisko Boga. Na studiach poznałam mojego męża, który żył z dala od Kościoła – choć ochrzczony, po I Komunii Świętej i Sakramencie Bierzmowania. Wzięliśmy jednak ślub kościelny, a mąż nie zabraniał mi praktyk religijnych. W pierwszych latach małżeństwa często uczęszczałam do kościoła i starałam się przekazać wiarę naszej jedynaczce, Dagmarze.
Po urlopie wychowawczym podjęłam pracę w banku, bardzo szybko awansowałam, zostałam naczelnikiem działu kredytów. Nawet nie wiem, kiedy praca zawładnęła całym moim życiem, zaprzątnęła wszystkie moje myśli. Wcześnie rano odprowadzałam córkę do przedszkola, potem do szkoły - i to było wszystko, bo kiedy wieczorem wracałam do domu, byłam nieprzytomna ze zmęczenia i nie miałam czasu dla dziecka. Uważałam, że pomoc domowa i korepetycje zastąpią jej matkę. Zasypywałam ją najlepszymi ciuchami i zabawkami sądząc, że poprzez dobra materialne uczynię ją szczęśliwą. W swojej głupocie nie zauważyłam, że zupełnie tracę z nią kontakt. Także stosunki z mężem zaczęły się psuć. Zaczął pić ponad miarę, w końcu uzależnił się od alkoholu. Ja, będąc osoba współuzależnioną, podczas kłótni z mężem krzyczałam najczęściej na córkę, ona bała się mnie, uciekała jak najdalej od domu, przesiadywała u koleżanek, była strasznie znerwicowana. Dom stał się piekłem – ciągłe kłótnie, wzajemne oskarżenia... Dziś wiem, że to cud, iż przetrwaliśmy ten okres piekła na ziemi.
Mąż pracował w policji, więc siłą rzeczy towarzystwo, z którym się spotykaliśmy, było daleko od Boga – jako pozostałość po minionej milicyjnej epoce. W Święta organizowano różne imprezy i wyjazdy, byle tylko oderwać ludzi od Kościoła. Byłam tak zaślepiona, że nawet te krótkie chwile, które powinnam spędzać z Bogiem i z rodziną, przeznaczałam na te pijackie wyjazdy, pseudo-wycieczki turystyczno–krajoznawcze. Usprawiedliwieniem było to, że córka musi poznać kraj. Na takich wyjazdach alkohol lał się strumieniami, więc mąż mógł coraz bardziej pogrążać się w nałogu. Czułam się coraz bardziej nieszczęśliwa, ale uważałam, że sobie poradzę. Nikomu nie mówiłam o problemie alkoholowym w naszej rodzinie, bo bardzo się tego wstydziłam.
Pomimo ciągłych kłótni i kłopotów w domu nie robiłam nic rozsądnego, by to zmienić, a jeszcze bardziej oddałam się pacy. Uważałam, że mąż mnie nie docenia, że oboje z córką mnie nie kochają i że tylko w pracy mogę się zrealizować. Pracowałam nawet w soboty i niedziele, zupełnie zaniedbałam modlitwę i Eucharystię, całkowicie zapomniałam o Bogu. Pogoń za karierą i dobrobytem materialnym stały się moim bożkiem – sądziłam, że dzięki temu, co robię, co mam i jak mieszkam, będę coraz bardziej doceniona i szanowana.
Ponieważ oboje z mężem zarabialiśmy bardzo dobrze, zmienialiśmy kolejno mieszkania, aż na koniec kupiliśmy dom, który był dla mnie szczytem marzeń, miernikiem dobrobytu i powodzenia.
Tymczasem w pracy narzucano nam coraz wyższą poprzeczkę, musieliśmy stale pozyskiwać nowych klientów i firmy do współpracy. W ten sposób „pozyskaliśmy” również oszustów, którzy na początku przyczynili się do wzrostu powodzenia naszego oddziału tak, że stał się przodownikiem wszystkich rankingów banku. Dyrektor był szczęśliwy, wprowadził dla nich wszelkie możliwe udogodnienia, aż w końcu poczuli się bezkarni i przestali szanować pracowników. Pobrali w naszym oddziale masę kredytów, które najpierw spłacali w terminie, przysparzając bankowi dużych dochodów. Nagły krach w firmie spowodował, że kredyty przestały być spłacane.
Zwolniono dyrektora, a ja w odruchu solidarności zwolniłam się sama. Założyłam własną firmę, w którą dużo zainwestowałam. Pracowałam jeszcze więcej, bardzo się zadłużyłam, bo nowo kupiony dom wymagał masy nakładów finansowych, firma też. Nie potrafiłam już sobie radzić z natłokiem kłopotów i z alkoholizmem męża, czułam się nikomu niepotrzebna i niekochana, popadłam w ciężką depresję. Dwa razy próbowałam popełnić samobójstwo. Podjęłam leczenie psychiatryczne i w zasadzie nie mogłam funkcjonować bez leków psychotropowych.
I wówczas Bóg w drastyczny sposób upomniał się o mnie - zostałam aresztowana. Nie miałam pojęcia, dlaczego, byłam chora i otępiała. Dopiero w areszcie przedstawiono mi oskarżenia: Chodziło o przyznawanie lewych kredytów, z których wprawdzie nie czerpałam zysków, ale rzekomo doskonale wiedziałam, co się dzieje. Wszystko było wierutnym kłamstwem, ale nikt się nad tym nie zastanawiał, nie analizował - trzeba było wybronić przed odpowiedzialnością dyrektora cieszącego się politycznym poparciem, a ktoś przecież musiał za popełnione przestępstwo odpowiedzieć. Nawet mnie nie przesłuchano.
W areszcie miałam pretensje do wszystkich za moje krzywdy – oczywiście do Boga najbardziej: jak ON mógł dopuścić do takiej niesprawiedliwości??? Nienawiść i poczucie krzywdy doprowadziły mnie do tego, że nie potrafiłam ustać na nogach, chodziłam jedynie opierając się o ściany, byłam na samym dnie rozpaczy.
Wtedy mąż przyniósł mi do aresztu książkę [...], którą podarowała mi przyjaciółka, żeby podnieść mnie na duchu [...]. Dzięki tej lekturze zaczęłam powoli odbijać się od dna. Zrozumiałam wreszcie, że muszę wybaczyć wszystkim wszystko – a także sobie. Pierwszy raz w życiu pojęłam sens słów...i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy...
Poczułam w sobie wielki głód Słowa Bożego: przeczytałam Stary i Nowy Testament, zaczęłam studiować wszelką literaturę katolicką, jaka była dostępna w areszcie. Poszłam na spotkanie z księdzem, przystąpiłam do Sakramentu Pokuty i Eucharystii: obudziłam się! Zaczęłam się bardzo dużo modlić – nawet sześć razy dziennie odmawiałam cały Różaniec i Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Oddałam się całkowicie pod opiekę Matce Bożej, a Ona już dalej pokierowała moim życiem i wszystko poukładała tak, jak być powinno: Zostałam zwolniona z aresztu, mama z siostrą spłacają kredyty, które zaciągnęliśmy, więc chociaż jest ciężko, dom nie został zlicytowany. Pan Bóg uzdrowił całą naszą rodzinę. Wiele przeszliśmy, ale powróciliśmy jak syn marnotrawny do kochającego Ojca. Dzięki modlitwie różańcowej wyszłam z depresji i odstawiłam leki: codziennie rano budząc się, prosiłam Matkę Bożą, by pozwoliła mi funkcjonować bez leków i z wiarą odmawiałam wszystkie cztery części różańca. Psychiatrzy i psychologowie nie mogli w to uwierzyć, a jednak – zaczęłam normalnie żyć: bez leków. Dziś jestem radosnym, szczęśliwym człowiekiem, całym sercem kochającym Boga i Jego Matkę. Także mąż pojechał na kurację odwykową – nie pije już dwa lata. Zaczął uczęszczać na mytingi AA, ja Al–Anonu. Wycofaliśmy również pozew o rozwód, który mąż złożył namawiany przez „przyjaciół”, żeby nie mieć z powodu mojego aresztowania kłopotów w pracy.
Nasza rodzina obecnie jest zdrowa i kochająca, wszystko sobie wybaczyliśmy. Odzyskaliśmy także miłość i zaufanie naszej córki, która wie, że teraz już może na nas liczyć, która wreszcie ma normalny dom. Kiedy znalazłam się w areszcie, mąż pił bez przerwy i nie miał sił zajmować się dzieckiem. Skontaktował się z moją siostrą, żeby zabrała Dagmarę do siebie. Córka ucieszyła się, że może wyrwać się z tego piekła. To paradoks, ale ona była szczęśliwa, że mnie aresztowano, że wreszcie będzie mieć życie wolne od awantur... Moja siostra i szwagier, którzy nie mają własnych dzieci, serdecznie się nią zaopiekowali. Tam odzyskała spokój, zrozumiała, ze jest inne życie, że można żyć bez ciągłego picia alkoholu. Znowu zaczęła się uczyć, skończyła gimnazjum z bardzo dobrymi wynikami i dostała się do jednego z najlepszych liceów w Szczecinie.
13 grudnia 2002, mąż przystąpił do Sakramentu Pokuty, zaczął poznawać i kochać Boga. Matka Boża sprawiła, że w lutym 2004 trafiłam na rekolekcje ewangelizacyjne Ruchu Światło – Życie, a w sierpniu wraz z mężem i córką pojechaliśmy na Oazę Rodzin. Tam nasze dziecko, po kilkuletnim okresie buntu wobec Boga, przystąpiła do Spowiedzi. Pan pojednał ostatecznie nasza rodzinę.
Teraz oboje z mężem należymy do Domowego Kościoła oraz do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka. W momencie aresztowania niemal wszyscy odwrócili się od nas, łącznie z rodziną mojego męża. Wybaczyłam im dzięki Łasce Bożej i modlę się za nich, a Bóg dał mi nową rodzinę i prawdziwych przyjaciół – rodziny Domowego Kościoła. Czujemy się tam kochani i potrzebni. Zaufaliśmy całkowicie Panu, a On nas prowadzi i daje łaskę wiary, nadziei i miłości.
Wiem, że Pan Bóg nigdy nas nie opuszcza – to my się Go wyrzekamy, tak było ze mną. Teraz każdy dzień rozpoczynam od wysłuchania Mszy Świętej w Radiu Maryja są tam wspaniałe homilie uczące mnie rozumienia Pisma Świętego. Następnie czytam fragment Wielkiej Nowenny na dany dzień i kilkanaście minut rozważam Słowo Boże, potem odmawiam Różaniec i dopiero wtedy wychodzę do pracy. Nigdy nie rozpoczynam dnia inaczej i dlatego wszystko jest na swoim miejscu – bez dawnego pośpiechu i bałaganu.
W tym roku rozpoczęłam także podyplomowe studia teologiczne na Uniwersytecie Kardynała Wyszyńskiego: wiem, że to kolejne zadanie, które otrzymałam od Pana. Chwała Mu za wszystko!
Po urlopie wychowawczym podjęłam pracę w banku, bardzo szybko awansowałam, zostałam naczelnikiem działu kredytów. Nawet nie wiem, kiedy praca zawładnęła całym moim życiem, zaprzątnęła wszystkie moje myśli. Wcześnie rano odprowadzałam córkę do przedszkola, potem do szkoły - i to było wszystko, bo kiedy wieczorem wracałam do domu, byłam nieprzytomna ze zmęczenia i nie miałam czasu dla dziecka. Uważałam, że pomoc domowa i korepetycje zastąpią jej matkę. Zasypywałam ją najlepszymi ciuchami i zabawkami sądząc, że poprzez dobra materialne uczynię ją szczęśliwą. W swojej głupocie nie zauważyłam, że zupełnie tracę z nią kontakt. Także stosunki z mężem zaczęły się psuć. Zaczął pić ponad miarę, w końcu uzależnił się od alkoholu. Ja, będąc osoba współuzależnioną, podczas kłótni z mężem krzyczałam najczęściej na córkę, ona bała się mnie, uciekała jak najdalej od domu, przesiadywała u koleżanek, była strasznie znerwicowana. Dom stał się piekłem – ciągłe kłótnie, wzajemne oskarżenia... Dziś wiem, że to cud, iż przetrwaliśmy ten okres piekła na ziemi.
Mąż pracował w policji, więc siłą rzeczy towarzystwo, z którym się spotykaliśmy, było daleko od Boga – jako pozostałość po minionej milicyjnej epoce. W Święta organizowano różne imprezy i wyjazdy, byle tylko oderwać ludzi od Kościoła. Byłam tak zaślepiona, że nawet te krótkie chwile, które powinnam spędzać z Bogiem i z rodziną, przeznaczałam na te pijackie wyjazdy, pseudo-wycieczki turystyczno–krajoznawcze. Usprawiedliwieniem było to, że córka musi poznać kraj. Na takich wyjazdach alkohol lał się strumieniami, więc mąż mógł coraz bardziej pogrążać się w nałogu. Czułam się coraz bardziej nieszczęśliwa, ale uważałam, że sobie poradzę. Nikomu nie mówiłam o problemie alkoholowym w naszej rodzinie, bo bardzo się tego wstydziłam.
Pomimo ciągłych kłótni i kłopotów w domu nie robiłam nic rozsądnego, by to zmienić, a jeszcze bardziej oddałam się pacy. Uważałam, że mąż mnie nie docenia, że oboje z córką mnie nie kochają i że tylko w pracy mogę się zrealizować. Pracowałam nawet w soboty i niedziele, zupełnie zaniedbałam modlitwę i Eucharystię, całkowicie zapomniałam o Bogu. Pogoń za karierą i dobrobytem materialnym stały się moim bożkiem – sądziłam, że dzięki temu, co robię, co mam i jak mieszkam, będę coraz bardziej doceniona i szanowana.
Ponieważ oboje z mężem zarabialiśmy bardzo dobrze, zmienialiśmy kolejno mieszkania, aż na koniec kupiliśmy dom, który był dla mnie szczytem marzeń, miernikiem dobrobytu i powodzenia.
Tymczasem w pracy narzucano nam coraz wyższą poprzeczkę, musieliśmy stale pozyskiwać nowych klientów i firmy do współpracy. W ten sposób „pozyskaliśmy” również oszustów, którzy na początku przyczynili się do wzrostu powodzenia naszego oddziału tak, że stał się przodownikiem wszystkich rankingów banku. Dyrektor był szczęśliwy, wprowadził dla nich wszelkie możliwe udogodnienia, aż w końcu poczuli się bezkarni i przestali szanować pracowników. Pobrali w naszym oddziale masę kredytów, które najpierw spłacali w terminie, przysparzając bankowi dużych dochodów. Nagły krach w firmie spowodował, że kredyty przestały być spłacane.
Zwolniono dyrektora, a ja w odruchu solidarności zwolniłam się sama. Założyłam własną firmę, w którą dużo zainwestowałam. Pracowałam jeszcze więcej, bardzo się zadłużyłam, bo nowo kupiony dom wymagał masy nakładów finansowych, firma też. Nie potrafiłam już sobie radzić z natłokiem kłopotów i z alkoholizmem męża, czułam się nikomu niepotrzebna i niekochana, popadłam w ciężką depresję. Dwa razy próbowałam popełnić samobójstwo. Podjęłam leczenie psychiatryczne i w zasadzie nie mogłam funkcjonować bez leków psychotropowych.
I wówczas Bóg w drastyczny sposób upomniał się o mnie - zostałam aresztowana. Nie miałam pojęcia, dlaczego, byłam chora i otępiała. Dopiero w areszcie przedstawiono mi oskarżenia: Chodziło o przyznawanie lewych kredytów, z których wprawdzie nie czerpałam zysków, ale rzekomo doskonale wiedziałam, co się dzieje. Wszystko było wierutnym kłamstwem, ale nikt się nad tym nie zastanawiał, nie analizował - trzeba było wybronić przed odpowiedzialnością dyrektora cieszącego się politycznym poparciem, a ktoś przecież musiał za popełnione przestępstwo odpowiedzieć. Nawet mnie nie przesłuchano.
W areszcie miałam pretensje do wszystkich za moje krzywdy – oczywiście do Boga najbardziej: jak ON mógł dopuścić do takiej niesprawiedliwości??? Nienawiść i poczucie krzywdy doprowadziły mnie do tego, że nie potrafiłam ustać na nogach, chodziłam jedynie opierając się o ściany, byłam na samym dnie rozpaczy.
Wtedy mąż przyniósł mi do aresztu książkę [...], którą podarowała mi przyjaciółka, żeby podnieść mnie na duchu [...]. Dzięki tej lekturze zaczęłam powoli odbijać się od dna. Zrozumiałam wreszcie, że muszę wybaczyć wszystkim wszystko – a także sobie. Pierwszy raz w życiu pojęłam sens słów...i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy...
Poczułam w sobie wielki głód Słowa Bożego: przeczytałam Stary i Nowy Testament, zaczęłam studiować wszelką literaturę katolicką, jaka była dostępna w areszcie. Poszłam na spotkanie z księdzem, przystąpiłam do Sakramentu Pokuty i Eucharystii: obudziłam się! Zaczęłam się bardzo dużo modlić – nawet sześć razy dziennie odmawiałam cały Różaniec i Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Oddałam się całkowicie pod opiekę Matce Bożej, a Ona już dalej pokierowała moim życiem i wszystko poukładała tak, jak być powinno: Zostałam zwolniona z aresztu, mama z siostrą spłacają kredyty, które zaciągnęliśmy, więc chociaż jest ciężko, dom nie został zlicytowany. Pan Bóg uzdrowił całą naszą rodzinę. Wiele przeszliśmy, ale powróciliśmy jak syn marnotrawny do kochającego Ojca. Dzięki modlitwie różańcowej wyszłam z depresji i odstawiłam leki: codziennie rano budząc się, prosiłam Matkę Bożą, by pozwoliła mi funkcjonować bez leków i z wiarą odmawiałam wszystkie cztery części różańca. Psychiatrzy i psychologowie nie mogli w to uwierzyć, a jednak – zaczęłam normalnie żyć: bez leków. Dziś jestem radosnym, szczęśliwym człowiekiem, całym sercem kochającym Boga i Jego Matkę. Także mąż pojechał na kurację odwykową – nie pije już dwa lata. Zaczął uczęszczać na mytingi AA, ja Al–Anonu. Wycofaliśmy również pozew o rozwód, który mąż złożył namawiany przez „przyjaciół”, żeby nie mieć z powodu mojego aresztowania kłopotów w pracy.
Nasza rodzina obecnie jest zdrowa i kochająca, wszystko sobie wybaczyliśmy. Odzyskaliśmy także miłość i zaufanie naszej córki, która wie, że teraz już może na nas liczyć, która wreszcie ma normalny dom. Kiedy znalazłam się w areszcie, mąż pił bez przerwy i nie miał sił zajmować się dzieckiem. Skontaktował się z moją siostrą, żeby zabrała Dagmarę do siebie. Córka ucieszyła się, że może wyrwać się z tego piekła. To paradoks, ale ona była szczęśliwa, że mnie aresztowano, że wreszcie będzie mieć życie wolne od awantur... Moja siostra i szwagier, którzy nie mają własnych dzieci, serdecznie się nią zaopiekowali. Tam odzyskała spokój, zrozumiała, ze jest inne życie, że można żyć bez ciągłego picia alkoholu. Znowu zaczęła się uczyć, skończyła gimnazjum z bardzo dobrymi wynikami i dostała się do jednego z najlepszych liceów w Szczecinie.
13 grudnia 2002, mąż przystąpił do Sakramentu Pokuty, zaczął poznawać i kochać Boga. Matka Boża sprawiła, że w lutym 2004 trafiłam na rekolekcje ewangelizacyjne Ruchu Światło – Życie, a w sierpniu wraz z mężem i córką pojechaliśmy na Oazę Rodzin. Tam nasze dziecko, po kilkuletnim okresie buntu wobec Boga, przystąpiła do Spowiedzi. Pan pojednał ostatecznie nasza rodzinę.
Teraz oboje z mężem należymy do Domowego Kościoła oraz do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka. W momencie aresztowania niemal wszyscy odwrócili się od nas, łącznie z rodziną mojego męża. Wybaczyłam im dzięki Łasce Bożej i modlę się za nich, a Bóg dał mi nową rodzinę i prawdziwych przyjaciół – rodziny Domowego Kościoła. Czujemy się tam kochani i potrzebni. Zaufaliśmy całkowicie Panu, a On nas prowadzi i daje łaskę wiary, nadziei i miłości.
Wiem, że Pan Bóg nigdy nas nie opuszcza – to my się Go wyrzekamy, tak było ze mną. Teraz każdy dzień rozpoczynam od wysłuchania Mszy Świętej w Radiu Maryja są tam wspaniałe homilie uczące mnie rozumienia Pisma Świętego. Następnie czytam fragment Wielkiej Nowenny na dany dzień i kilkanaście minut rozważam Słowo Boże, potem odmawiam Różaniec i dopiero wtedy wychodzę do pracy. Nigdy nie rozpoczynam dnia inaczej i dlatego wszystko jest na swoim miejscu – bez dawnego pośpiechu i bałaganu.
W tym roku rozpoczęłam także podyplomowe studia teologiczne na Uniwersytecie Kardynała Wyszyńskiego: wiem, że to kolejne zadanie, które otrzymałam od Pana. Chwała Mu za wszystko!
Krystyna
Czytelnia: