Pytania, których się obawiam
Ale tu pojawia się tyle pytań. Pytań, których się obawiam. Wolałabym, żeby ich nie postawiono albo żeby danie na nie odpowiedzi było łatwiejsze, mniej bolesne. Unikam tych pytań albo odpowiadam na nie wymijająco. Nawet przed samą sobą nie potrafię zdobyć się na szczerość. Błądzę po omacku... zapominam, że w Bogu mam szukać odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie wątpliwości. Jestem jak mała łódeczka rzucona w ocean żucia, na którym pełno wirów, a może i gór lodowych.
Brak mi dobrego sternika, który wskazałby mi właściwy kurs, nauczył bronić się przed sztormami, nie dryfować. Poszukuję kogoś, kto sprawi, że nie będę żałować, że szłam drogą, którą szłam; kogoś, kto sprawi, że droga ta będzie prostsza, a upadki – mniej bolesne; kogoś, kto pomoże mi w dokonywaniu codziennych wyborów. Poszukuję kogoś, kto powie: Nie lękaj się, przychodzę Ci z pomocą (Iz 40,13).
Poszukuję... A On ciągle stoi obok mnie... Tylko ja zauważam Go wtedy, gdy zawodzą ludzkie plany, gdy dotyka mnie choroba, cierpienie. Gdy wydaje mi się, że zawalił mi się cały mój świat, że jestem sama ze swoimi problemami, troskami. Wówczas wołam o pomoc, ale równie często pytam z wyrzutem: dlaczego?!, dlaczego ja?!, dlaczego teraz?!
Trudno mi pojąć, że u stóp Krzyża każde cierpienie, wszelki ból nabierają głębszego sensu. Ciężko pogodzić się z tym, że smutek i łzy to również część mojego życia. A może to cierpienie jest sensem istnienia? Bóg też cierpiał... dla mnie...