Myśli, myśli i jeszcze raz myśli
Co więcej, z pewnością łatwiej byłoby nam poradzić sobie z problemem myśli, jeśli modlitwa prowadząca do środka, podobnie jak kwietyzm, wymagałaby tylko stłumienia myśli. Lecz tak nie jest. Wymaga ona raczej wywłaszczenia się z myśli, pewnej obojętności, dystansu do tego, co uważaliśmy za fakt nierozłącznie związany z nami: „myślę, więc jestem”. Musimy pozwolić Komuś innemu na posługiwanie się naszymi myślami, czyli mamy je mieć i jednocześnie ich nie mieć.
Skoro tak, dobrze byłoby poświęcić trochę czasu na rozważenie roli, jaką mają myśli w opisywanej przeze mnie formie modlitwy. By ułatwić naszą dyskusję, chciałbym podzielić myśli na pięć rodzajów. Faktycznie, nie różnią się one wyraźnie, a już z pewnością w praktyce nie powinniśmy zajmować się ich klasyfikowaniem podczas modlitwy. Mój podział ma służyć wyłącznie jaśniejszemu przedstawieniu zagadnienia.
Po pierwsze, możemy mówić o prostej myśli, jednej z miliona, stale przepływających przez nasz umysł, z mniej lub bardziej wyraźnymi wyobrażeniami, zabarwieniami emocjonalnymi czy fizycznym pobudzeniem, jakie im towarzyszą. W rzeczy samej, takie myśli płyną nieprzerwanym strumieniem, gdy czuwamy. Kiedy wchodzimy w modlitwę, ów strumień nie przestaje płynąć, ale my spokojnie, po cichu schodzimy, zapadamy się głębiej, pozwalając im płynąć, podczas gdy spoczywamy poniżej, w samym Środku – z Bogiem.
A oto, gdy uwalniamy się i przebywamy w głębokim, modlitewnym nurcie, od czasu do czasu – a wydaje się, że przez cały czas – wczepiają się w nas myśli, wyobrażenia, uczucia, dźwięki czy hałasy, i ciągną nas w górę, wyciągają z głębin na powierzchnię, władczo domagając się naszej uwagi.
Nazwijmy ten drugi rodzaj myślami-haczykami. Wyławiają nas z głębi, łapią na haczyk i wyciągają na powierzchnię. Tutaj możemy posłużyć się naszą trzecią regułą: „Ilekroć podczas modlitwy zaczynamy sobie uświadamiać cokolwiek innego, po prostu delikatnie powracamy do Obecności, posługując się naszym słowem”.
Powracanie z pomocą modlitewnego słowa powinno być bardzo delikatne, bardzo łagodne. Jeśli zaczniemy robić z tego nie wiadomo jaką sprawę, jeśli zezłościmy się na siebie dlatego, że pomyśleliśmy „myśl-haczyk”, to tylko uda się nam wyciągnąć samych siebie dalej od Środka, bardziej na powierzchnię.
Przypuśćmy, że stoimy i rozmawiamy na dziewiątym piętrze. Nagle na ulicy w dole wybucha jakieś potworne zamieszanie, zakłócając naszą rozmowę. Jeślibym przerwał, zjechał windą na dół i zaczął namawiać wszystkich, by byli cicho, to tylko jeszcze bardziej rozmowę zakłócę. Lepiej ponownie skierować na nią uwagę i po prostu kontynuować.
Gdy chcę pływać pod wodą, potrzebuję mnóstwo powietrza. Nabieram kilka bardzo głębokich oddechów zanim wskoczę. Potem, kiedy potrzebuję więcej powietrza, po prostu wypływam na powierzchnię, biorę szybki wdech i kontynuuję moją podwodną podróż. Nie wychodzę na brzeg, ilekroć potrzebuję powietrza, i nie powtarzam całego cyklu głębokich oddechów. Podobnie ma się sprawa z modlitwą prowadzącą do środka. Na początku, by zejść do środka, dokonuję jasnych, sprecyzowanych aktów wiary i miłości. Lecz gdy jestem pogrążony w modlitwie i jakaś „myśl-haczyk” ciągnie mnie na powierzchnię, nie powracam do całego, początkowego aktu wiary i miłości. Zamiast tego, z pomocą modlitewnego słowa, które zawiera jak w kapsułce całą moją relację wiary i miłości do Boga, spokojnie i łagodnie ponownie podejmuję moją modlitwę, powracając do środka, do Boskiej Obecności.
Trzeci rodzaj myśli nazywam myślą-obserwatorem, a jest to zdecydowanie najbardziej kłopotliwy rodzaj. W aktywnej, dyskursywnej medytacji wybieramy jakąś scenę, na przykład z Ewangelii. Dajmy na to, kobiety spotykające Zmartwychwstałego Chrystusa. Rozważamy tę scenę, zastanawiamy się nad słowami naszego Pana, nad reakcjami kobiet. Staramy się głębiej pojąć jej sens, wzbudzić w sobie uczucia, rozwinąć motywację, podjąć postanowienia. Po skończeniu modlitwy możemy spojrzeć wstecz i pomyśleć: „tak, dzisiejsza medytacja była dobra. Dobre myśli, dobre akty woli, podjąłem dobre postanowienia”. Bądź: „dzisiaj medytacja była okropna. Mnóstwo rozpraszających myśli, kompletna jałowość uczuć”.
I co mi to mówi? To, że medytując czy modląc się cały czas, tylko jednym okiem wpatrywałem się w Boga, drugim zaś w siebie, śledząc dokładnie to, co robię. To jest „myślobserwator”, oko wpatrzone w ja, obserwujące nas samych. Czystość modlitwy prowadzącej do środka polega na tym, że – nareszcie – dwoje oczu kieruje się na Boga i wpatruje się w Niego. Oto zaczynamy wypełniać pierwsze z wielkich przykazań: „Będziesz miłować Pana Boga swego z całego serca swego, z całej duszy swojej...” Lecz ja nie chce tego czynić: ono chce jednym okiem wpatrywać się w siebie – być obserwatorem. Wspiera je cały system wartości obowiązujących w naszym społeczeństwie. Jesteśmy bardzo zorientowani na „rezultat działania”, na „proces produkcji”. Robić coś i nie widzieć rezultatów własnej działalności jest zupełnie obce sposobowi, w jakim zazwyczaj funkcjonujemy, nawet w wypadku modlitwy. Odnajdujemy naszą wartość i potwierdzamy ją wartością naszych działań oraz samej naszej egzystencji, zależnie od „produktywności”. Uwolnić się i zapomnieć o „produkowaniu”, po prostu być i cieszyć się istnieniem, to dar, który praktycznie zatraciliśmy. Nawet nasze wakacje i czas przeznaczony na rekreację traktujemy z tą charakterystyczną, martwą powagą. Nawet jeśli czasem potrafimy rzeczywiście zrelaksować się i po prostu cieszyć się z pójścia na piwo czy na kawę z przyjacielem, albo zapomnieć się, dając głęboki wyraz uczuciu miłości, nie pytając od razu o skutki praktyczne takich przeżyć, o ich „produktywność” – dzieje się tak, bo jesteśmy przekonani, iż takie przeżycia i przerwy są niezbędne dla naprawdę „produktywnego” życia.
Jeszcze jeden czynnik odgrywa rolę. Nie ma skuteczniejszego sposobu, by kogoś zniszczyć niż całkowite, kompletne zignorowanie go. Jeśli z kimś walczymy lub się na niego złościmy, to potwierdzamy jego istnienie i – do pewnego stopnia – ważność, znaczenie, lecz jeśli go zignorujemy – po prostu przestaje dla nas istnieć.
Ja fałszywe, powierzchowne, obserwujące i zdające relację wcale nie chce przestać istnieć, nie chce obumrzeć. Więc „myśl-obserwator” trwa, próbując mieć oko na to, co się dzieje, uzasadnić obecność ja i swoją „produktywność”. Wchodzimy w modlitwę, zagłębiamy się w ciszę i pokój, w Boga. Jeśli wszystko idzie dobrze, nie minie wiele czasu, a „myśl-obserwator” zaczyna dociekać: „Jak się tutaj dostałeś? Jakie dokładnie było twoje postępowanie, byś wiedział, jak osiągnąć to samo jutro?” Bądź: „Zastanawiam się, czy rzeczywiście dobrze to robię? Czy równie dobrze sobie radzę, jak ta dziewczyna obok mnie? Co będę mógł powiedzieć o tym, dzieląc się z innymi? Co zyskuję na tym przeżyciu?” I tak dalej.
W tym przypadku ponownie trzeba skorzystać z trzeciej reguły – i to z pewną bezwzględnością, a nawet z im większą bezwzględnością, tym lepiej. „Myśl-obserwator”, sługa fałszywej miłości własnej i pychy, nie zginie bez walki, i to długiej. Będzie najbardziej zajadłym przeciwnikiem modlitwy prowadzącej do środka, bo sama chce być w Środku. Modlitwa prowadząca do środka jest bardzo prosta, lecz nie łatwa – właśnie dlatego, iż trzeba, by obumarło ja, fałszywe, sztucznie stworzone ja, byśmy mogli być całkowicie ku Bogu. A kto chciałby przestać istnieć?
Czwarty rodzaj myśli nazywam błyskotliwym pomysłem. Najbardziej podatni na nie są ludzie twórczy. Również duchowni. Wchodzimy w modlitwę i – zupełnie nagle – pojawia się! Całe kazanie jest gotowe, projekt ukończony, rozdział się napisał, problem, z którym zmagaliśmy się chaotycznie i nieskutecznie znalazł swoje rozwiązanie, i tak dalej. Wiemy, że gdy śpimy, na jednym poziomie doznajemy głębokiego odpoczynku, a na innym poziomie nasz umysł potrafi cały czas pracować, nawet z większą swobodą, dokonując skutecznie rozmaitych skojarzeń. W przypadku głębokiej modlitwy jest podobnie. Lecz jeśli podczas modlitwy zajmiemy się błyskotliwym pomysłem, rozwiązaniem czy projektem i, pozostawiając na boku modlitwę, zaczniemy nad nim pracować, wówczas – jak myślę – odkryjemy, iż pomysł jest tylko na wpół gotowy, niedowarzony. Natomiast jeśli wiernie będziemy trzymać się trzeciej reguły, uwolnimy się od niego i powrócimy do modlitwy, wówczas pomysł „wynurzy się” później znowu, ukończony, gotowy, by nam posłużyć.
Tak czy inaczej, najistotniejsza jest wierność modlitwie, dzięki niej namacalnie, przez doświadczenie, potwierdzamy wartość modlitwy jako takiej, czyli doświadczamy, iż nie jest zorientowana ona na produktywność, lecz raczej jest początkiem nieba, czystą radością z Boskiej Obecności, Rzeczywistością, dla której jesteśmy stworzeni.
Podczas modlitwy prowadzącej do środka dostąpimy niejednokrotnie wglądu w nasze słabości, namiętności, pragnienia i fabrykowane przez nas samych iluzje. Czas poświęcony modlitwie nie jest przeznaczony na to, by się nimi zajmować. Jeśli będziemy wierni modlitwie i uwolnimy się od zwracania uwagi na to, ile czasu jej poświęcamy, zobaczymy, iż pojawią się w naszej świadomości ponownie, wyraźniejsze i bardziej kompletne, we właściwym czasie – podczas rachunku sumienia lub rozmowy z naszym kierownikiem duchowym. A wtedy będziemy w odpowiedniej sytuacji i obdarzeni łaską, by nad nimi pracować. Jeśli przerwiemy modlitwę, by się nimi zająć, możemy się znaleźć w nie lada kłopocie. Oprócz konieczności radzenia sobie z samymi refleksjami, będziemy zmuszeni poradzić sobie z towarzyszącymi im napięciami, od których Bóg miał zamiar nas uwolnić podczas modlitwy.
Powyższe rozważania prowadzą nas do piątego rodzaju myśli, myśli stresującej. Jak powiedziałem na początku rozdziału, nie da się całkowicie rozróżnić poszczególnych rodzajów myśli. W rzeczy samej, często te, które opisywaliśmy do tej pory, będą „stresujące”, czyli będą myślami, które pojawiły się w sytuacjach i w relacjach wywołujących – w przeszłości bądź nadal – napięcia w naszym życiu.
Są pewne paralele pomiędzy głęboką modlitwą a snem. Dlatego św. Teresa pisała: „Tam bowiem [w stanie modlitwy odpocznienia – przyp. tłum.] dusza, dopóki nie nabędzie wielkiego doświadczenia, zawsze pozostaje w wątpliwości i nie wie na pewno, co się z nią działo, czy jej się nie przywidziało, czy było to na jawie czy we śnie...” Kiedy wchodzimy w modlitwę kontemplacyjną, przechodzimy, w pewnej mierze, w odmienny stan świadomości. Dla większości z nas jedynym analogicznym doświadczeniem takiego przejścia jest zapadanie w sen, przechodzenie ze stanu czuwania do snu. Jak wiemy, jeśli nie zażyjemy sztucznych środków, takich jak tabletki nasenne, nie możemy „zmusić się” do zaśnięcia. W rzeczywistości im bardziej się staramy, tym mniejsza szansa sukcesu. Najlepiej jest nastawić się właściwie, zaaranżować odpowiednie warunki i zrezygnować z wszelkich świadomych wysiłków, by zasnąć. Podobnie jest z kontemplacyjną, inaczej mówiąc, głęboką modlitwą. Na tym dokładnie polega metoda modlitwy prowadzącej do środka: bardzo prosta i skuteczna metoda „właściwego nastawienia się” i zaaranżowania właściwej sytuacji, byśmy mogli przejść lub byśmy zostali wyprowadzeni ze stanu naszej zwykłej, samorefleksyjnej świadomości do stanu czystej świadomości (by użyć sformułowania, którym często posługiwał się Thomas Merton) – stanu, w którym możemy mieć świadomość rzeczywistości – rzeczywistości Boga i wszystkiego, co jest w Nim i z Niego, w sposób całkowity. Jakikolwiek wysiłek podjęty z naszej strony, by przejść w taki stan, sprawi tylko, iż poszukując oparcia w sobie, osiągniemy skutek przeciwny do zamierzonego.
Między snem i głęboką modlitwą jest jeszcze jedno podobieństwo. Naukowcy badający zjawisko snu w laboratoriach odkryli, iż każda normalna osoba ma wiele marzeń sennych podczas snu, bez względu na to, czy je pamięta, czy nie. Obserwując fazę REM (Rapid Eye Movement – szybkich ruchów gałek ocznych), badacz jest w stanie określić, kiedy dana osoba wchodzi w fazę marzeń sennych. Można powstrzymać śpiącą osobę od przeżywania marzeń sennych, delikatnie pobudzając ją, ilekroć wchodzi w fazę REM. Ci sami naukowcy ustalili, iż – jeśli konsekwentnie zapobiega się wejściu w fazę marzeń sennych, nawet przez stosunkowo krótki okres czasu – kilku nocy – jest bardzo prawdopodobne, iż osoba podlegająca eksperymentowi przeżyje jakiś epizod o charakterze psychotycznym. Sny są ważnym środkiem uwalniania się od napięć gromadzących się, gdy czuwamy.
Istnieje analogia między rolą snów i rolą myśli przepływających przez nasz umysł podczas głębokiej modlitwy. Podobnie jak sny, myśli i wyobrażenia przepływające w stanie kontemplacyjnej modlitwy uwalniają nas od gromadzących się napięć. Właśnie te myśli i uczucia, które są najbardziej stresujące, wywierają największy wpływ, mają największą łatwość „chwytania nas na haczyk” i „wyciągania z głębin”. Jeśli zareagujemy na myśl, emocję czy obraz i zaczniemy je analizować, to zwiększymy napięcie, które powoduje. Lecz jeśli w danej chwili staniemy się świadomi takiej myśli, możemy jej pozwolić przepłynąć i – z pomocą modlitewnego słowa – spokojnie powrócić do środka. A wówczas napięcie również nas opuści, niejako „wypłynie” z życia.
W ten sposób Bóg odnawia nas, nawet w sensie psychologicznym, w czasie głębokiej modlitwy. Bóg pozwala, by myśli, emocje, wspomnienia i obrazy przepływały na samej powierzchni naszego umysłu w czasie modlitwy, wykorzystując je, by nas uwolnić od nagromadzonego napięcia. Najważniejsze to je pozostawić i pozwolić działać Jemu. W kontemplacyjnej modlitwie myśli i obrazy są już nie naszą, tylko Jego sprawą. My cali jesteśmy Jego. Pozostawiamy Mu wszystko i po prostu pozwalamy Mu wejść, przejąć kontrolę i robić, co chce, w naszym życiu i w naszej modlitwie.
Tak więc, gdy podejmujemy modlitwę kontemplacyjną, konieczna jest całkowita przemiana sposobu myślenia – o myślach. W aktywnej modlitwie, takiej jak medytacja dyskursywna, myśl jest w dużej mierze jej częścią. A każda, która nie jest jej częścią, rozprasza, jest czymś, co odciąga nas od modlitwy, jest czymś złym. Mając takie doświadczenie, jesteśmy skłonni do uprzedzeń względem myśli: wszelkie myśli, które nie służą modlitwie, są złe. A skoro w modlitwie kontemplacyjnej nie mamy posługiwać się w ogóle myślami, wszelkie myśli są złe – są czymś, co trzeba potępić, z czym trzeba walczyć. To błędne przekonanie. W modlitwie kontemplacyjnej nie ma „myśli złych”. Są po prostu myśli – i są one dobre, jeśli tylko pozostawimy je i pozwolimy Bogu, by się nimi posługiwał zgodnie ze Swoją wolą.
Do tego stopnia musimy „umrzeć dla siebie” w modlitwie prowadzącej do środka. Nawet naszych myśli nie wolno nam uważać za własność. Musimy je wszystkie dać Bogu, by ich używał, jak zechce. Nie są ani pomniejszane, ani tłumione, ani uważane za coś złego – wręcz przeciwnie, ich wartość jest tym większa, że są uznane za godne tego, by je ofiarować Bogu i by On się nimi posłużył. Modlitwa prowadząca do środka nie zaprzecza wartości myśli i obrazów, lecz przypisuje im inną funkcję – na inny sposób mają nam umożliwić wyjście poza nie same, w stronę rzeczywistości, którą starają się wyrazić, do pełniejszej wolności, czystszego i intymniejszego zjednoczenia z Bogiem. A więc – myśli, mnóstwo myśli i niech ich będzie jeszcze więcej... Niech płyną, a my wychodźmy poza nie – do Rzeczywistości!