Pod ziemią
Łukasz myślał o Joannie. Była daleko... Zdecydowanie dalej niż kiedykolwiek... Włochy przyjęły ją z ogromną życzliwością i szacunkiem. Kancelaria prawnicza, w której ubiegała się o pracę, nie stwarzała dodatkowych trudności ani większych napięć podczas przyjmowania jej na stanowisko adwokatki. Zapewne nie miała zamiaru wrócić. Chciała odetchnąć powietrzem Italii, wielokrotnie podkreślała, że nad spokój rodzinnej miejscowości przedkłada ciągłe odnajdywania się w labiryntach Europy.
Co najbardziej paradoksalne w historii jej życia, nie była wcale ani odrobinę tak silna i zmotywowana, jak oceniali ją inni. Najwyraźniej szukała własnej oazy, idyllicznego przedsionku raju, w którym zdołałaby zapomnieć o bezwzględnym kochanku, który wieki temu zaprowadził ją na skraj przepaści, odwiódł od śmierci w bezdennej otchłani, by sam do niej skoczyć.
Rzeczywiście, kiedyś Łukasz był okrutny. Teraz jednak za zdeformowaną najprawdopodobniej od noży do cięcia metalu twarzą tliła się pustka, niespokojny wyraz żalu i ten porażający rodzaj beznadziejności, który tak łatwo odczytać w oczach ludzi pewnych bycia potępionymi. Jednostajnie przesuwał palcami po ceracie stołu, paznokieć tłukł o paznokieć, dłoń szeptała do dłoni, aż do chwili, kiedy nadgarstki podrywane były znad zbliżającej się krawędzi w dramatycznym, konwulsyjnym ruchu...
Łukasz grał nokturn... Jeszcze kilka miesięcy przed oślepieniem przyjaciele cenili jego muzyczną intuicję, życząc mu kariery pianisty nie tylko tu w mieście, gdzie występował w kabaretach podczas przyjęć świątecznych i rocznicowych, ale również w regionie, a nawet samej stolicy, gdzie, o ile pogłoski nie myliły, miał być zaproszony na przyszłoroczne biennale...
- Chciałbym znaleźć się pod ziemią... żywy... – wyszeptał po długiej chwili zastanowienia, patrząc się beznamiętnie w okno zroszone spadającymi na parapet, wilgotnymi liśćmi.
- Łukasz, nie mów tak... – krzyknęła Katarzyna, upuszczając talerze pozornie z zaskoczenia, a w rzeczywistości, celowo, chcąc go przebudzić z rosnącej stagnacji – będziesz widział, już tylko kilka tysięcy...
- Zamilcz... – wykonał gest, jakby ją uderzał, ale zabrakło mu odwagi, ramię zamarło w locie i opadło między okryte pledem kolana... Nie wierzył w zapewnienia niemieckich lekarzy, że operacja siatkówki może coś zmienić. Pokochał ciemności, więc jak mógł wyrzec się tej nieustannej nocy, która nauczyła go już nie tylko bezbłędnie rozróżniać dźwięki klawiszy fortepianu... Poznawał nadchodzące osoby po strumieniach powietrza, które swym ruchem wyzwalały. Tę niesamowitą zdolność trudno było zrozumieć nawet pielęgniarkom, które przychodziły w dni powszednie opiekować się Łukaszem, gdy Katarzyna wychodziła do biura, nierzadko nawet na kilkanaście godzin. Niektórzy tłumaczyli to sobie przeszłością muzyczną okaleczonego, tym niemniej dla autorytetów medycznych pozostawało to nierozwiązywalną zagadką...
Katarzyna nie wiedziała o Joannie. Jej dyskretna obecność nie zaburzała spokoju rodziny Łukasza. Kochanka pojawiała się wyłącznie podczas wojaży pianisty, zatrzymywała się na noc w tych samych hotelach, wymeldowywała się dzień po odjeździe muzyka, zręcznie tuszowała jakiekolwiek ślady, które mogłyby połączyć jej osobę z postacią skądinąd sławnego instrumentalisty. Towarzyszenie ukochanemu kosztowało ją wiele sił fizycznych, odwiedzanie miast, w których występował, z czasem przemieniało się w niekończący koszmar, zwłaszcza w ostatnim etapie ich znajomości, gdy dla Joanny stało się jasne, że ich potajemne, urywane spotkania nigdy się nie zakończą, a związek właściwie na zawsze opierać się będzie na przypadkowych i mimowolnych kontaktach...
- Chciałbym się położyć – Łukasz nie wymówił tych słów, jedynie poruszył bezgłośnie ustami, lecz Katarzyna natychmiast zrozumiała, o co prosi. Podbiegła do męża, widząc, że omdlewa i odchyla głowę coraz bardziej do tyłu... Chwyciła go wpół, podniosła na wysokość stojącego pod ścianą wózka inwalidzkiego, aby mógł się podeprzeć o jego dźwignię. Raz nie zdążyła... Było to pół roku temu, w kwietniu, rozmawiała z doktorem Hoffmanem w sprawie zabiegu, gdy nagle Łukasz zaczął gwałtownie tracić przytomność. Gdyby od razu rzuciła słuchawkę... nie przepraszała Hoffmana i nie tłumaczyła mu, że musi odejść od aparatu... pojawiłby się cień szansy, że zdoła zatrzymać wywracające się krzesło... To było przerażające... leżał na dywaniku, twarzą do podłogi, całkowicie niewidomy, bezradny, z nienaturalnie wykręconą, (jak się później - okazało) złamaną ręką. Przypominał jej noworodka dopiero co urodzonego, próbującego się gorączkowo wyplątać z oplatającej ciałko pępowiny... Mimo że było to skomplikowane złamanie, Łukasz sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie cierpiał. Ból bycia niedołężnym nie robił już na nim widocznie większego wrażenia...
- Zaprowadzę cię do pokoju gościnnego – zapewniła go troskliwie Katarzyna – przygotowałam tam łóżko z pościelą... – przerwała, jakby obawiała się jego kolejnego wybuchu, podczas którego wyklinałby żonę za poniżającą go litość - ... okna wychodzą na ogród, nie na ulicę... – dodała ze zwątpieniem, bo przenikliwe spojrzenie Łukasza poczęło ją przeszywać na wskroś, doszukując się w jej propozycji choćby śladów fałszywego współczucia.
- Dobrze... – powiedział z rezygnacją – jeszcze jedno... – odwrócił się do niej, badając wnikliwie wyraz jej twarzy - ... przynieś na szafkę nocną telefon z przedpokoju, muszę do kogoś zadzwonić...
- Ale przecież kontaktowałam się już z Hoffmanem tydzień temu – zapewniała go żarliwie, gdyż wiedziała, że doktor nie miałby dobrych wieści dla Łukasza. Zbyt długo zwlekali ze zbiórką pieniędzy... Uszkodzone oczy na trwałe traciły już zdolność do regeneracji... Nieraz w bezsenne od wewnętrznego niepokoju noce wyrzucała sobie, że gdyby nie te przeklęte poczucie godności, które skutecznie odstręczało ją od błagania o jałmużnę, jej mąż mógłby za kilka lat rozpoznawać kształty i kolory...
- Nie chodzi mi o niego – odparł jej z uporem.
Katarzyna zamilkła... Nie miała pojęcia, co się dzieje... Z kim mógłby się kontaktować Łukasz? W tym stanie, tak wyczerpany? Owszem, podejrzewała, że w sprawie wypadku w hali fabrycznej mógł kłamać... To dziwne, że nie nalegała, ażeby powiedział w jakich okolicznościach został oślepiony, przypuszczała, że Łukasz wyzna jej to z czasem, kiedy emocje związane z okaleczeniem opadną... Myliła się... Jego przyjaciel, Teodor, potwierdził wersję jej męża... Może rzeczywiście nieszczęśliwie się potknął – tak, że jego twarz znalazła się pomiędzy trybami pracującej maszyny fabrycznej...
- Nie rób, czegoś... czego możesz żałować – powiedziała do niego, nachylając się na wysokość jego skroni, gdyż lękała się, że tragedia sprzed roku może się powtórzyć...
- Nigdy... – schwycił ją brutalnie za włosy – niczego... – w oczach Katarzyny pojawiły się łzy, gdy z całej siły oderwała głowę od jego pięści – nie żałuję... – sylabizował, zaciskając siłą woli zęby, a ona podbiegła do półki z telefonem, zbyt nerwowo podparła się o rozłożony bieżnik, zrzucając tym samym aparat na ziemię. Podniosła się chwilę później wraz z nim i w bojaźni oraz milczeniu zaniosła go do pokoju gościnnego. Słuchawka jak śpiący wąż wplątywała się pomiędzy jej stopy, utrudniając chodzenie i zatrzymując każdy kolejny krok.
Katarzyna odeszła dopiero po przebraniu Łukasza. Okryła go pościelą i skierowała się do kuchni, widząc tylko zaciętą nienawiścią twarz. Jego zachowania po wypadku poznawała wyjątkowo szybko i dokładnie. Teraz ją ostrzegał, ten stan nazywała pogardą dla świata dookoła. Oznaczało to, że musi pozostać sam, ponieważ tylko w milczeniu i samotności uspokajał się, a chorobliwa myśl o ranieniu najbliższych znikała za linią horyzontu jego umysłu...
Łukasz słuchał jej oddalających się, miarowych kroków. W końcu całkowicie ucichło, a on sam poczuł, jak całe ciało drętwieje mu z napływu zimna. Spojrzał zaskoczony na firanki, ale okna były szczelnie zamknięte, a gdy dotknął grzejnika, poczuł krążące w nim powietrze, które uderzało w jego dłoń falami umiarkowanego ciepła... Okrył się więc dokładniej kocem jakby układał się w całun. Ukrył głowę pod materiałem, zastygł w tej pozycji na kilka minut. Kiedy w końcu poczuł, że siły mu wracają, a zmysły zastępujące zmysł widzenia poczynają na powrót się zaostrzać, nerwowym ruchem ręki podniósł się na ramieniu, chwycił słuchawkę i wykręcił numer. Odezwał się niski, chropawy głos mężczyzny stojącego przy przeciwnym odbiorniku:
- Słucham...
- Teodor?... – zamilkł, ale brak odpowiedzi uznał za potwierdzenie jego pytania – nie ma z tobą Doroty?...
- Dorota wyszła z dziećmi do parku... – mówił oschle i nadzwyczaj przenikliwie – Łukasz, nie dzwoń tutaj, ona cię nienawidzi, po tym, co się stało z Joanną...
- Na litość boską!... – Łukasz wybuchł, ale przypomniał sobie o Katarzynie, więc zaczął znowu gniewnym szeptem – przestańcie mnie piętnować, nie jestem trędowaty... – groźba nie wywołała żadnej odpowiedzi, więc kontynuował – to przecież ja oślepłem, a nie ona... ja nie mam twarzy, a nie...
- Joanna tu była przed wypadkiem w fabryce – ostentacyjnie przerwał Teodor – kilka minut po jej odejściu Dorota zapewniała mnie, że ona chce popełnić samobójstwo... gdyby wtedy do tego doszło, moja żona by również nie żyła...
- Ale nie doszło, a to stało się właśnie dzięki mnie, na Boga!... – wykrzyczał do słuchawki, nie bacząc na to, że Katarzyna lękliwie, choć konsekwentnie zbliża się do pokoju gościnnego.
- Nie możesz nawet sobie wyobrażać... – Teodor wypowiadał te słowa z mściwym zacięciem - ... jak wyjątkowo silne czasami więzi istnieją między siostrami...
Nastąpił suchy trzask odkładanej słuchawki i pulsacyjny dźwięk sygnału... Zaległa martwa cisza, a Katarzyna stojąca do tej pory na zewnątrz otworzyła powoli drzwi...
- Wynoś się!... – ryknął z całych sił Łukasz, tamując napływające do martwych oczu, nieistniejące łzy. Drzwi szybko zatrzasnęły się z powrotem, a odgłos wybiegającej na powietrze Katarzyny urósł w jego głowie do dźwięków, jakie wydają budynki implodowane tysiącami ładunków wybuchowych... Płakała, lecz on nawet nie zwrócił na to uwagi. Oplotła go i wskroś sparaliżowała ta przejmująca myśl, że pozostał sam... Że nabożne misterium, z jakim Katarzyna przekonywała go, że samotność nie istnieje, było jedynie ułudą, fałszem, narzędziem do powstrzymania jego nerwowych skłonności...
- Choroba jest samotnością... – wyszeptał sam do siebie, patrząc w porośnięte obnażonymi szkieletami gałęzi okno.
Zapragnął jeszcze jednego telefonu... Ostatniego już dzisiaj... Ostatniego przed zaśnięciem... Katarzyna niejednokrotnie z niemalejącą pobłażliwością patrzyła na jego zainteresowanie staroświeckimi aparatami. Nigdy nie namawiała go na wymianę telefonu na nowocześniejszy, mimo że w skrytości serca nienawidziła tych modeli. Kiedyś, tysiące lat temu, Kasia, pewna mała dziewczynka, widząc, że jej dziadek jest bliski śmierci, podbiegła do telefonu i natychmiast poczęła wykręcać numer pogotowia. Tarcza niebezpiecznie zafalowała tak, jakby strumień lodowatego powietrza zasnuł cyfry na blacie, zamrażając je i czyniąc niezdolnymi do odczytania. Rączka zadrżała z niepewności, zanim dziewczynka straciła przytomność... na bardzo długo...
O tym tragicznym wypadku Katarzyna wspominała niechętnie, ale w tym momencie, gdy Łukasz dotknął powierzchni telefonu, wspomnienia powróciły. Przypomniał sobie, jak wiele wysiłku kosztowało ją powiedzenie mu prawdy o koszmarze z dzieciństwa... Jak trwali potem złączeni w bezpiecznym uścisku, przytuleni do siebie, rozpraszając zatopione w ich duszach dawne demony... Po raz kolejny Łukasza ogarnął bezbrzeżny żal i rozrzewnienie nad swoim życiem. Nieraz próbował pisać dzienniki, w których zwierzałby się z okrucieństw, których wielokrotnie dopuszczał się na innych, ale pewnego dnia uznał, że pisanie autobiografii to sąd nad samym sobą. Obawiał się wyroku... Kary śmierci... Był początkującym pianistą, doświadczonym mężem, namiętnym kochankiem, ale ani muzyce ani miłości nie stawiał ołtarzy, manipulował nimi, miął, rozgniatał, rozprostowywał, pożerał, spalał i darł na strzępy... Był niszczycielem...
Ptak uderzył z pełnym impetem o okno, Łukasz odruchowo skulił się przed atakiem, lecz po chwili doszedł do siebie i przysunął nieco bliżej kalekiego ciała telefon. Nie musiał oczekiwać godzinami na wolne połączenie. W słuchawce rozległ się miękki, kobiecy głos, mówiący po włosku:
- Si...? – nastąpiła kłopotliwa dla obu stron chwila milczenia.
- Joanna... to ty, maleńka?... – powiedział te słowa ze wzruszeniem, ale drżący tembr jego głosu dowodził, że był śmiertelnie przerażony.
- Rozłącz się... nie chcę z tobą rozmawiać – wcześniejszą elegancję zastąpiła chłodna stanowczość.
- Błagam... – cichnął coraz bardziej, ale bezustannie powtarzał te jedno słowo, aż w końcu zabrakło mu oddechu... zaczął niewyraźnie mamrotać jakby w malignie...
- Byłam w ciąży – Joanna powiedziała to niezwykle głośno, chcąc, aby Łukasz oprzytomniał. Zapadła cisza, więc mówiła dalej – chwilę przed wejściem do gabinetu aborcyjnego uciekłam. To chłopiec... nazywa się Patryk... Nigdy go nie zobaczysz...
Połączenie zostało przerwane. Telefon uderzył o najbliższą ścianę, rozbił się na kawałki, strącając na ziemię wazony i zdjęcia. Łukasz zaczął wyć... Odłamki roztrzaskanego aparatu nieznacznie go zraniły, ale to już nie miało znaczenia... Miał wokół siebie stos rozbitego szkła, gdyby tylko chciał, mógł przerwać swoją mękę... ale kiedyś złożył obietnicę... złożył ją Katarzynie i swojej matce, że nigdy nie popełni samobójstwa... Przynajmniej w tym ich nie zawiedzie. Upadł na poduszkę, wtulił się w rozrzucone na wezgłowiu szkło i zasnął wokół tych szczątków, zapominając o wszystkim, co w ciągu ostatnich minut dokonał...
Zanim jednakże zamknął oczy, stanął mu przed oczami obraz wypadku w hali fabrycznej. Tragedia, która w jednej sekundzie przemieniła go w czujący ból popiół, powróciła precyzyjnie przypomniana i niemniej bolesna. Boże, gdyby można było przekląć pamięć, raz na zawsze wyzbyć się jej i wyplenić razem z nią resztki znoszącej wszystko nadziei! Zetrzeć na proch świadomość i tym samym osiągnąć niezmącony spokój! Już nieraz rzucał na siebie samego klątwę za ten czyn, za to, że wtedy nakazał Joannie iść precz. Grał na peryferiach miasta, zobaczył w oknie przychodzącą do niego w odwiedziny Katarzynę. Niosła bukiet kwiatów. W jednej pełnej trwogi chwili zwątpił, chciał rzucić się z framugi, zginąć, przygniatając ją swoim ciałem, aby tylko nie zobaczyła śpiącej Joanny. Aby tylko nie słyszeć jej lamentu, jej bólu... Obudził brutalnie kochankę, uderzając ją w twarz i w ostatniej chwili wyrzucił nagą wraz z ubraniami na półpiętro. Katarzyna weszła do jego pokoju, rozmawiała z nim, prosiła, aby nauczył ją grać na fortepianie, ale z każdą kolejną chwilą rósł w nim niepokój i niedowierzanie spowodowane tym, co odważył się zrobić Joannie. Wyprosił delikatnie żonę i ruszył do Teodora. Był pewny, że Joanna będzie u Doroty, szukając pocieszenia. Nie mylił się... Jego ukochana wyszła z obdrapanej kamieniczki odprowadzana wzrokiem siostry, a on postanowił ją śledzić. Przypieczętował tą decyzją resztę swojego nędznego życia, Joanna mijała kolejne budynki, aż kiedy dotarła do hali fabrycznej, tknięta dziwnym przeczuciem, zatrzymała się i skręciła zdecydowanym krokiem do przędzalni zadymionej od żaru pracujących prasowarek. Weszła niepostrzeżenie podobnie, jak Łukasz... i skierowała się do magazynu z ubraniami, gdzie stracił ją z oczu...
Zobaczył skraj jej czerwonej sukni i wyminął kilkanaście manekinów, aby do niej dotrzeć. Powiesiła się na masywnym wieszadle, sznur obracał się dookoła własnej osi, a jej stopy drgały w paroksyzmach zbliżającej się śmierci. Bez chwili wahania, przeciął pętlę i zaczął ją reanimować. Bardzo powoli odzyskiwała oddech, chłodne i pobladłe policzki stopniowo się rumieniły... Wtedy do przebieralni wbiegł Teodor, zapewne wezwany przez zaniepokojoną Dorotę do odszukania siostry... zapewne myśląc, że jego przyjaciel ją dusi, rzucił się na Łukasza i zaczął wściekle i szaleńczo walić go po twarzy i brzuchu. Łukasz skulił się w eksplodującym z nagła bólu, cofnął się w przerażeniu przed Teodorem aż do przędzalni, gdzie trwała przerwa, a maszyny pracowały monotonnym i usypiającym cyklem. Na chwilę ochłonął, odzyskał utraconą świadomość i krzyknął do Teodora, wyjaśniał szybko, niewyraźnie, co chwila się jąkał, ale Teodor zrozumiał... Opuścił pięści, zamarł, a moment później odwrócił się w stronę wejścia do magazynu z ubraniami, skąd wyszła chwiejąca się na nogach, Joanna.
- Dlaczego mnie ocaliłeś, draniu...?! – cedziła słowa zachrypnięta, wręcz pluła nienawiścią, a jej przekrwione białka oczu skierowały się na Łukasza trzymającego się kurczowo barierki odgradzającej go od maszynowni. Wściekła nie panowała nad emocjami, wysunęła do przodu głowę otoczoną zewsząd opadającymi strąkami włosów jak jakimś przeklętym wieńcem laurowym i ruszyła w stronę człowieka, przez którego tak wiele na nią spadło cierpienia. Staranowała go całą siłą swego napiętego ciała, barierka pękła, a zaskoczony, nie potrafiący wyrzec słowa ani wykrzyknąć błagania o litość Łukasz spadł pomiędzy taśmy przędzarki. Dopiero teraz rozległo się mrożące krew w żyłach wycie, gdy w jego twarz jak morderczy intruzi poczęły wdzierać się ostrza nożyc do cięcia materiału, kaźń trwała tylko sekundy, nim Teodor podbiegł do maszynowni i chwycił Łukasza za wystające za linię podłogi, podskakujące na poły groteskowo, na poły przerażająco łydki... Te kilka sekund... jak granica życia i śmierci... sprawiły, że otarł się o koniec... że zasnął w śpiączce, niejako przyzwalając, by Joanna odeszła... wyemigrowała z jego dzieckiem na daleki Zachód, do Włoch... że spał snem umierających trzy miesiące, zanim się przebudził... i że po przebudzeniu nie mógł już nigdy rozewrzeć powiek...
Łukasz krzyknął i zerwał się z nagła, chcąc, aby wspomnienia zamilkły. I rzeczywiście... rozpłynęły się... tak jak plamy dymu po pożarze rozpływają się w kremowej bieli pochłaniającego czerń horyzontu... Odgarnął z poduszki lśniące kawałki szkła... Przypominały mu one mrówki zawzięcie strzegące własnego mrowiska, kąsały, porażały swym jadem, wbijały się z całych sił w pościel, aby tylko nie zostać zepchnięte na podłogę, w miejsce, gdzie spływają niechciane koszmary... W końcu Łukasz zrezygnował z oczyszczania łóżka, gdyż ogarnęło go przemożne pragnienie snu, więc zadbał jedynie, aby ułożyć się w tej najmniej naszpikowanej szczątkami wazonu części wezgłowia i spokojnie zasnąć...
Nie zasnął spokojnie. Śniło mu się pogorzelisko... Budynki były czerwone od rozgrzanych ogniem murów, fasady się rozpadały, a ogień trawił uliczki i kobiety wraz z dziećmi tańczące konwulsyjnie między szkieletami wybuchających pojazdów. Niebo było jednym wielkim stosem całopalnym. Pomiędzy gwiazdami, a linią księżyca płynęło po nieboskłonie widmo płonącej kobiety... Podobnie jak nieszczęśnice leżące spopielone na ziemi, dźwigała na rękach dziecko. Nie wydawało się, aby czuła ból. Odwróciła twarz, dziecko zaśmiało się, a rozgrzane usteczka pękły pod wpływem tak komicznej zmiany wyrazu twarzy... Łukasz był pewny, że powietrze zaraz pocznie zamrażać go na wskroś. Patrzyła na niego Joanna, a Patryk na jej rękach bawił się małym wieszadłem, z ciekawością przykładając go sobie do szyi...
Obudził się z przerażeniem, zerwał się z pozycji leżącej, a ręce drgały mu tak silnie, jak u epileptyka... Była już noc. Katarzyna, pojękując nerwowo w sąsiednim pokoju, przewróciła się z boku na bok. Odezwał się kurant... Była trzecia nad ranem... Rozbite szkło, na którym zasypiał, zostało starannie uprzątnięte... Dotykał czystej pościeli ze wzruszeniem i choć koszmar ciągle paraliżował zamarły ze strachu umysł, po raz pierwszy uwierzył, że nadejdzie dzień, w którym wszystko się odmieni... że odzyska to, co utracił...
- Ona mnie kocha... – wyszeptał z widocznym roztkliwieniem – ...a ja jej potrzebuję... – dodał z wysiłkiem, bo sen, któremu nie potrafił się sprzeciwić, sprawił, że wszystkie mięśnie zaczęły wiotczeć, a on opadł powolnie na przód łóżka, ciągle powtarzając, jak wersety nowoodkrytej modlitwy wypowiedziane przed chwilą wyznanie.
Spełniło się jego pragnienie. W śnie, który tym razem nadszedł, znalazł się pod ziemią, żywy. Ogarnął go jednak wewnętrzny spokój, dotykał z nabożnością ścian krypty, w której się znalazł, badał twardość płyty nagrobnej, nie wołał o pomoc, bo wiedział, że nie nadejdzie... Obok jego stóp leżała trumienka, lecz długo się wahał, czy ją otworzyć. W końcu uderzył wierzchem dłoni o krawędź, a ta pękła, rozdzierając na pół mały grobowiec... Nie było kości ani resztek ubrań, ale kilka centymetrów pod pokrywą gleby znalazł wdeptane w ziemię wieszadło...
- Narzędzie śmierci stanie się teraz narzędziem życia – pomyślał przewrotnie i podniósł wieszadło, gdyż wciąż nie opuszczała go nadzieja, że ocaleje i jakimś cudem wydostanie się z grobu. Począł znalezionym przedmiotem uderzać w płytę nagrobną, a ta pękała, rysy pojawiały się z równą łatwością, co na rozbijanym lustrze...
Po kilku minutach błysnęło światło, trwał jasny dzień, a Łukasz z niemałym trudem wyszedł na powierzchnię. Ukradkiem spojrzał na zarośnięty mchem napis wiodący do krypty i zaczął się śmiać perlistym śmiechem, pełnym radości, lecz jakby obłąkanym...
Tutaj spoczęła nadzieja – głosiła żałobna sentencja, a kamienne cherubiny – zamiast ocierać płynące łzy – ukrywały pod skrzydłami rosnące uśmiechy...
Co najbardziej paradoksalne w historii jej życia, nie była wcale ani odrobinę tak silna i zmotywowana, jak oceniali ją inni. Najwyraźniej szukała własnej oazy, idyllicznego przedsionku raju, w którym zdołałaby zapomnieć o bezwzględnym kochanku, który wieki temu zaprowadził ją na skraj przepaści, odwiódł od śmierci w bezdennej otchłani, by sam do niej skoczyć.
Rzeczywiście, kiedyś Łukasz był okrutny. Teraz jednak za zdeformowaną najprawdopodobniej od noży do cięcia metalu twarzą tliła się pustka, niespokojny wyraz żalu i ten porażający rodzaj beznadziejności, który tak łatwo odczytać w oczach ludzi pewnych bycia potępionymi. Jednostajnie przesuwał palcami po ceracie stołu, paznokieć tłukł o paznokieć, dłoń szeptała do dłoni, aż do chwili, kiedy nadgarstki podrywane były znad zbliżającej się krawędzi w dramatycznym, konwulsyjnym ruchu...
Łukasz grał nokturn... Jeszcze kilka miesięcy przed oślepieniem przyjaciele cenili jego muzyczną intuicję, życząc mu kariery pianisty nie tylko tu w mieście, gdzie występował w kabaretach podczas przyjęć świątecznych i rocznicowych, ale również w regionie, a nawet samej stolicy, gdzie, o ile pogłoski nie myliły, miał być zaproszony na przyszłoroczne biennale...
- Chciałbym znaleźć się pod ziemią... żywy... – wyszeptał po długiej chwili zastanowienia, patrząc się beznamiętnie w okno zroszone spadającymi na parapet, wilgotnymi liśćmi.
- Łukasz, nie mów tak... – krzyknęła Katarzyna, upuszczając talerze pozornie z zaskoczenia, a w rzeczywistości, celowo, chcąc go przebudzić z rosnącej stagnacji – będziesz widział, już tylko kilka tysięcy...
- Zamilcz... – wykonał gest, jakby ją uderzał, ale zabrakło mu odwagi, ramię zamarło w locie i opadło między okryte pledem kolana... Nie wierzył w zapewnienia niemieckich lekarzy, że operacja siatkówki może coś zmienić. Pokochał ciemności, więc jak mógł wyrzec się tej nieustannej nocy, która nauczyła go już nie tylko bezbłędnie rozróżniać dźwięki klawiszy fortepianu... Poznawał nadchodzące osoby po strumieniach powietrza, które swym ruchem wyzwalały. Tę niesamowitą zdolność trudno było zrozumieć nawet pielęgniarkom, które przychodziły w dni powszednie opiekować się Łukaszem, gdy Katarzyna wychodziła do biura, nierzadko nawet na kilkanaście godzin. Niektórzy tłumaczyli to sobie przeszłością muzyczną okaleczonego, tym niemniej dla autorytetów medycznych pozostawało to nierozwiązywalną zagadką...
Katarzyna nie wiedziała o Joannie. Jej dyskretna obecność nie zaburzała spokoju rodziny Łukasza. Kochanka pojawiała się wyłącznie podczas wojaży pianisty, zatrzymywała się na noc w tych samych hotelach, wymeldowywała się dzień po odjeździe muzyka, zręcznie tuszowała jakiekolwiek ślady, które mogłyby połączyć jej osobę z postacią skądinąd sławnego instrumentalisty. Towarzyszenie ukochanemu kosztowało ją wiele sił fizycznych, odwiedzanie miast, w których występował, z czasem przemieniało się w niekończący koszmar, zwłaszcza w ostatnim etapie ich znajomości, gdy dla Joanny stało się jasne, że ich potajemne, urywane spotkania nigdy się nie zakończą, a związek właściwie na zawsze opierać się będzie na przypadkowych i mimowolnych kontaktach...
- Chciałbym się położyć – Łukasz nie wymówił tych słów, jedynie poruszył bezgłośnie ustami, lecz Katarzyna natychmiast zrozumiała, o co prosi. Podbiegła do męża, widząc, że omdlewa i odchyla głowę coraz bardziej do tyłu... Chwyciła go wpół, podniosła na wysokość stojącego pod ścianą wózka inwalidzkiego, aby mógł się podeprzeć o jego dźwignię. Raz nie zdążyła... Było to pół roku temu, w kwietniu, rozmawiała z doktorem Hoffmanem w sprawie zabiegu, gdy nagle Łukasz zaczął gwałtownie tracić przytomność. Gdyby od razu rzuciła słuchawkę... nie przepraszała Hoffmana i nie tłumaczyła mu, że musi odejść od aparatu... pojawiłby się cień szansy, że zdoła zatrzymać wywracające się krzesło... To było przerażające... leżał na dywaniku, twarzą do podłogi, całkowicie niewidomy, bezradny, z nienaturalnie wykręconą, (jak się później - okazało) złamaną ręką. Przypominał jej noworodka dopiero co urodzonego, próbującego się gorączkowo wyplątać z oplatającej ciałko pępowiny... Mimo że było to skomplikowane złamanie, Łukasz sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie cierpiał. Ból bycia niedołężnym nie robił już na nim widocznie większego wrażenia...
- Zaprowadzę cię do pokoju gościnnego – zapewniła go troskliwie Katarzyna – przygotowałam tam łóżko z pościelą... – przerwała, jakby obawiała się jego kolejnego wybuchu, podczas którego wyklinałby żonę za poniżającą go litość - ... okna wychodzą na ogród, nie na ulicę... – dodała ze zwątpieniem, bo przenikliwe spojrzenie Łukasza poczęło ją przeszywać na wskroś, doszukując się w jej propozycji choćby śladów fałszywego współczucia.
- Dobrze... – powiedział z rezygnacją – jeszcze jedno... – odwrócił się do niej, badając wnikliwie wyraz jej twarzy - ... przynieś na szafkę nocną telefon z przedpokoju, muszę do kogoś zadzwonić...
- Ale przecież kontaktowałam się już z Hoffmanem tydzień temu – zapewniała go żarliwie, gdyż wiedziała, że doktor nie miałby dobrych wieści dla Łukasza. Zbyt długo zwlekali ze zbiórką pieniędzy... Uszkodzone oczy na trwałe traciły już zdolność do regeneracji... Nieraz w bezsenne od wewnętrznego niepokoju noce wyrzucała sobie, że gdyby nie te przeklęte poczucie godności, które skutecznie odstręczało ją od błagania o jałmużnę, jej mąż mógłby za kilka lat rozpoznawać kształty i kolory...
- Nie chodzi mi o niego – odparł jej z uporem.
Katarzyna zamilkła... Nie miała pojęcia, co się dzieje... Z kim mógłby się kontaktować Łukasz? W tym stanie, tak wyczerpany? Owszem, podejrzewała, że w sprawie wypadku w hali fabrycznej mógł kłamać... To dziwne, że nie nalegała, ażeby powiedział w jakich okolicznościach został oślepiony, przypuszczała, że Łukasz wyzna jej to z czasem, kiedy emocje związane z okaleczeniem opadną... Myliła się... Jego przyjaciel, Teodor, potwierdził wersję jej męża... Może rzeczywiście nieszczęśliwie się potknął – tak, że jego twarz znalazła się pomiędzy trybami pracującej maszyny fabrycznej...
- Nie rób, czegoś... czego możesz żałować – powiedziała do niego, nachylając się na wysokość jego skroni, gdyż lękała się, że tragedia sprzed roku może się powtórzyć...
- Nigdy... – schwycił ją brutalnie za włosy – niczego... – w oczach Katarzyny pojawiły się łzy, gdy z całej siły oderwała głowę od jego pięści – nie żałuję... – sylabizował, zaciskając siłą woli zęby, a ona podbiegła do półki z telefonem, zbyt nerwowo podparła się o rozłożony bieżnik, zrzucając tym samym aparat na ziemię. Podniosła się chwilę później wraz z nim i w bojaźni oraz milczeniu zaniosła go do pokoju gościnnego. Słuchawka jak śpiący wąż wplątywała się pomiędzy jej stopy, utrudniając chodzenie i zatrzymując każdy kolejny krok.
Katarzyna odeszła dopiero po przebraniu Łukasza. Okryła go pościelą i skierowała się do kuchni, widząc tylko zaciętą nienawiścią twarz. Jego zachowania po wypadku poznawała wyjątkowo szybko i dokładnie. Teraz ją ostrzegał, ten stan nazywała pogardą dla świata dookoła. Oznaczało to, że musi pozostać sam, ponieważ tylko w milczeniu i samotności uspokajał się, a chorobliwa myśl o ranieniu najbliższych znikała za linią horyzontu jego umysłu...
Łukasz słuchał jej oddalających się, miarowych kroków. W końcu całkowicie ucichło, a on sam poczuł, jak całe ciało drętwieje mu z napływu zimna. Spojrzał zaskoczony na firanki, ale okna były szczelnie zamknięte, a gdy dotknął grzejnika, poczuł krążące w nim powietrze, które uderzało w jego dłoń falami umiarkowanego ciepła... Okrył się więc dokładniej kocem jakby układał się w całun. Ukrył głowę pod materiałem, zastygł w tej pozycji na kilka minut. Kiedy w końcu poczuł, że siły mu wracają, a zmysły zastępujące zmysł widzenia poczynają na powrót się zaostrzać, nerwowym ruchem ręki podniósł się na ramieniu, chwycił słuchawkę i wykręcił numer. Odezwał się niski, chropawy głos mężczyzny stojącego przy przeciwnym odbiorniku:
- Słucham...
- Teodor?... – zamilkł, ale brak odpowiedzi uznał za potwierdzenie jego pytania – nie ma z tobą Doroty?...
- Dorota wyszła z dziećmi do parku... – mówił oschle i nadzwyczaj przenikliwie – Łukasz, nie dzwoń tutaj, ona cię nienawidzi, po tym, co się stało z Joanną...
- Na litość boską!... – Łukasz wybuchł, ale przypomniał sobie o Katarzynie, więc zaczął znowu gniewnym szeptem – przestańcie mnie piętnować, nie jestem trędowaty... – groźba nie wywołała żadnej odpowiedzi, więc kontynuował – to przecież ja oślepłem, a nie ona... ja nie mam twarzy, a nie...
- Joanna tu była przed wypadkiem w fabryce – ostentacyjnie przerwał Teodor – kilka minut po jej odejściu Dorota zapewniała mnie, że ona chce popełnić samobójstwo... gdyby wtedy do tego doszło, moja żona by również nie żyła...
- Ale nie doszło, a to stało się właśnie dzięki mnie, na Boga!... – wykrzyczał do słuchawki, nie bacząc na to, że Katarzyna lękliwie, choć konsekwentnie zbliża się do pokoju gościnnego.
- Nie możesz nawet sobie wyobrażać... – Teodor wypowiadał te słowa z mściwym zacięciem - ... jak wyjątkowo silne czasami więzi istnieją między siostrami...
Nastąpił suchy trzask odkładanej słuchawki i pulsacyjny dźwięk sygnału... Zaległa martwa cisza, a Katarzyna stojąca do tej pory na zewnątrz otworzyła powoli drzwi...
- Wynoś się!... – ryknął z całych sił Łukasz, tamując napływające do martwych oczu, nieistniejące łzy. Drzwi szybko zatrzasnęły się z powrotem, a odgłos wybiegającej na powietrze Katarzyny urósł w jego głowie do dźwięków, jakie wydają budynki implodowane tysiącami ładunków wybuchowych... Płakała, lecz on nawet nie zwrócił na to uwagi. Oplotła go i wskroś sparaliżowała ta przejmująca myśl, że pozostał sam... Że nabożne misterium, z jakim Katarzyna przekonywała go, że samotność nie istnieje, było jedynie ułudą, fałszem, narzędziem do powstrzymania jego nerwowych skłonności...
- Choroba jest samotnością... – wyszeptał sam do siebie, patrząc w porośnięte obnażonymi szkieletami gałęzi okno.
Zapragnął jeszcze jednego telefonu... Ostatniego już dzisiaj... Ostatniego przed zaśnięciem... Katarzyna niejednokrotnie z niemalejącą pobłażliwością patrzyła na jego zainteresowanie staroświeckimi aparatami. Nigdy nie namawiała go na wymianę telefonu na nowocześniejszy, mimo że w skrytości serca nienawidziła tych modeli. Kiedyś, tysiące lat temu, Kasia, pewna mała dziewczynka, widząc, że jej dziadek jest bliski śmierci, podbiegła do telefonu i natychmiast poczęła wykręcać numer pogotowia. Tarcza niebezpiecznie zafalowała tak, jakby strumień lodowatego powietrza zasnuł cyfry na blacie, zamrażając je i czyniąc niezdolnymi do odczytania. Rączka zadrżała z niepewności, zanim dziewczynka straciła przytomność... na bardzo długo...
O tym tragicznym wypadku Katarzyna wspominała niechętnie, ale w tym momencie, gdy Łukasz dotknął powierzchni telefonu, wspomnienia powróciły. Przypomniał sobie, jak wiele wysiłku kosztowało ją powiedzenie mu prawdy o koszmarze z dzieciństwa... Jak trwali potem złączeni w bezpiecznym uścisku, przytuleni do siebie, rozpraszając zatopione w ich duszach dawne demony... Po raz kolejny Łukasza ogarnął bezbrzeżny żal i rozrzewnienie nad swoim życiem. Nieraz próbował pisać dzienniki, w których zwierzałby się z okrucieństw, których wielokrotnie dopuszczał się na innych, ale pewnego dnia uznał, że pisanie autobiografii to sąd nad samym sobą. Obawiał się wyroku... Kary śmierci... Był początkującym pianistą, doświadczonym mężem, namiętnym kochankiem, ale ani muzyce ani miłości nie stawiał ołtarzy, manipulował nimi, miął, rozgniatał, rozprostowywał, pożerał, spalał i darł na strzępy... Był niszczycielem...
Ptak uderzył z pełnym impetem o okno, Łukasz odruchowo skulił się przed atakiem, lecz po chwili doszedł do siebie i przysunął nieco bliżej kalekiego ciała telefon. Nie musiał oczekiwać godzinami na wolne połączenie. W słuchawce rozległ się miękki, kobiecy głos, mówiący po włosku:
- Si...? – nastąpiła kłopotliwa dla obu stron chwila milczenia.
- Joanna... to ty, maleńka?... – powiedział te słowa ze wzruszeniem, ale drżący tembr jego głosu dowodził, że był śmiertelnie przerażony.
- Rozłącz się... nie chcę z tobą rozmawiać – wcześniejszą elegancję zastąpiła chłodna stanowczość.
- Błagam... – cichnął coraz bardziej, ale bezustannie powtarzał te jedno słowo, aż w końcu zabrakło mu oddechu... zaczął niewyraźnie mamrotać jakby w malignie...
- Byłam w ciąży – Joanna powiedziała to niezwykle głośno, chcąc, aby Łukasz oprzytomniał. Zapadła cisza, więc mówiła dalej – chwilę przed wejściem do gabinetu aborcyjnego uciekłam. To chłopiec... nazywa się Patryk... Nigdy go nie zobaczysz...
Połączenie zostało przerwane. Telefon uderzył o najbliższą ścianę, rozbił się na kawałki, strącając na ziemię wazony i zdjęcia. Łukasz zaczął wyć... Odłamki roztrzaskanego aparatu nieznacznie go zraniły, ale to już nie miało znaczenia... Miał wokół siebie stos rozbitego szkła, gdyby tylko chciał, mógł przerwać swoją mękę... ale kiedyś złożył obietnicę... złożył ją Katarzynie i swojej matce, że nigdy nie popełni samobójstwa... Przynajmniej w tym ich nie zawiedzie. Upadł na poduszkę, wtulił się w rozrzucone na wezgłowiu szkło i zasnął wokół tych szczątków, zapominając o wszystkim, co w ciągu ostatnich minut dokonał...
Zanim jednakże zamknął oczy, stanął mu przed oczami obraz wypadku w hali fabrycznej. Tragedia, która w jednej sekundzie przemieniła go w czujący ból popiół, powróciła precyzyjnie przypomniana i niemniej bolesna. Boże, gdyby można było przekląć pamięć, raz na zawsze wyzbyć się jej i wyplenić razem z nią resztki znoszącej wszystko nadziei! Zetrzeć na proch świadomość i tym samym osiągnąć niezmącony spokój! Już nieraz rzucał na siebie samego klątwę za ten czyn, za to, że wtedy nakazał Joannie iść precz. Grał na peryferiach miasta, zobaczył w oknie przychodzącą do niego w odwiedziny Katarzynę. Niosła bukiet kwiatów. W jednej pełnej trwogi chwili zwątpił, chciał rzucić się z framugi, zginąć, przygniatając ją swoim ciałem, aby tylko nie zobaczyła śpiącej Joanny. Aby tylko nie słyszeć jej lamentu, jej bólu... Obudził brutalnie kochankę, uderzając ją w twarz i w ostatniej chwili wyrzucił nagą wraz z ubraniami na półpiętro. Katarzyna weszła do jego pokoju, rozmawiała z nim, prosiła, aby nauczył ją grać na fortepianie, ale z każdą kolejną chwilą rósł w nim niepokój i niedowierzanie spowodowane tym, co odważył się zrobić Joannie. Wyprosił delikatnie żonę i ruszył do Teodora. Był pewny, że Joanna będzie u Doroty, szukając pocieszenia. Nie mylił się... Jego ukochana wyszła z obdrapanej kamieniczki odprowadzana wzrokiem siostry, a on postanowił ją śledzić. Przypieczętował tą decyzją resztę swojego nędznego życia, Joanna mijała kolejne budynki, aż kiedy dotarła do hali fabrycznej, tknięta dziwnym przeczuciem, zatrzymała się i skręciła zdecydowanym krokiem do przędzalni zadymionej od żaru pracujących prasowarek. Weszła niepostrzeżenie podobnie, jak Łukasz... i skierowała się do magazynu z ubraniami, gdzie stracił ją z oczu...
Zobaczył skraj jej czerwonej sukni i wyminął kilkanaście manekinów, aby do niej dotrzeć. Powiesiła się na masywnym wieszadle, sznur obracał się dookoła własnej osi, a jej stopy drgały w paroksyzmach zbliżającej się śmierci. Bez chwili wahania, przeciął pętlę i zaczął ją reanimować. Bardzo powoli odzyskiwała oddech, chłodne i pobladłe policzki stopniowo się rumieniły... Wtedy do przebieralni wbiegł Teodor, zapewne wezwany przez zaniepokojoną Dorotę do odszukania siostry... zapewne myśląc, że jego przyjaciel ją dusi, rzucił się na Łukasza i zaczął wściekle i szaleńczo walić go po twarzy i brzuchu. Łukasz skulił się w eksplodującym z nagła bólu, cofnął się w przerażeniu przed Teodorem aż do przędzalni, gdzie trwała przerwa, a maszyny pracowały monotonnym i usypiającym cyklem. Na chwilę ochłonął, odzyskał utraconą świadomość i krzyknął do Teodora, wyjaśniał szybko, niewyraźnie, co chwila się jąkał, ale Teodor zrozumiał... Opuścił pięści, zamarł, a moment później odwrócił się w stronę wejścia do magazynu z ubraniami, skąd wyszła chwiejąca się na nogach, Joanna.
- Dlaczego mnie ocaliłeś, draniu...?! – cedziła słowa zachrypnięta, wręcz pluła nienawiścią, a jej przekrwione białka oczu skierowały się na Łukasza trzymającego się kurczowo barierki odgradzającej go od maszynowni. Wściekła nie panowała nad emocjami, wysunęła do przodu głowę otoczoną zewsząd opadającymi strąkami włosów jak jakimś przeklętym wieńcem laurowym i ruszyła w stronę człowieka, przez którego tak wiele na nią spadło cierpienia. Staranowała go całą siłą swego napiętego ciała, barierka pękła, a zaskoczony, nie potrafiący wyrzec słowa ani wykrzyknąć błagania o litość Łukasz spadł pomiędzy taśmy przędzarki. Dopiero teraz rozległo się mrożące krew w żyłach wycie, gdy w jego twarz jak morderczy intruzi poczęły wdzierać się ostrza nożyc do cięcia materiału, kaźń trwała tylko sekundy, nim Teodor podbiegł do maszynowni i chwycił Łukasza za wystające za linię podłogi, podskakujące na poły groteskowo, na poły przerażająco łydki... Te kilka sekund... jak granica życia i śmierci... sprawiły, że otarł się o koniec... że zasnął w śpiączce, niejako przyzwalając, by Joanna odeszła... wyemigrowała z jego dzieckiem na daleki Zachód, do Włoch... że spał snem umierających trzy miesiące, zanim się przebudził... i że po przebudzeniu nie mógł już nigdy rozewrzeć powiek...
Łukasz krzyknął i zerwał się z nagła, chcąc, aby wspomnienia zamilkły. I rzeczywiście... rozpłynęły się... tak jak plamy dymu po pożarze rozpływają się w kremowej bieli pochłaniającego czerń horyzontu... Odgarnął z poduszki lśniące kawałki szkła... Przypominały mu one mrówki zawzięcie strzegące własnego mrowiska, kąsały, porażały swym jadem, wbijały się z całych sił w pościel, aby tylko nie zostać zepchnięte na podłogę, w miejsce, gdzie spływają niechciane koszmary... W końcu Łukasz zrezygnował z oczyszczania łóżka, gdyż ogarnęło go przemożne pragnienie snu, więc zadbał jedynie, aby ułożyć się w tej najmniej naszpikowanej szczątkami wazonu części wezgłowia i spokojnie zasnąć...
Nie zasnął spokojnie. Śniło mu się pogorzelisko... Budynki były czerwone od rozgrzanych ogniem murów, fasady się rozpadały, a ogień trawił uliczki i kobiety wraz z dziećmi tańczące konwulsyjnie między szkieletami wybuchających pojazdów. Niebo było jednym wielkim stosem całopalnym. Pomiędzy gwiazdami, a linią księżyca płynęło po nieboskłonie widmo płonącej kobiety... Podobnie jak nieszczęśnice leżące spopielone na ziemi, dźwigała na rękach dziecko. Nie wydawało się, aby czuła ból. Odwróciła twarz, dziecko zaśmiało się, a rozgrzane usteczka pękły pod wpływem tak komicznej zmiany wyrazu twarzy... Łukasz był pewny, że powietrze zaraz pocznie zamrażać go na wskroś. Patrzyła na niego Joanna, a Patryk na jej rękach bawił się małym wieszadłem, z ciekawością przykładając go sobie do szyi...
Obudził się z przerażeniem, zerwał się z pozycji leżącej, a ręce drgały mu tak silnie, jak u epileptyka... Była już noc. Katarzyna, pojękując nerwowo w sąsiednim pokoju, przewróciła się z boku na bok. Odezwał się kurant... Była trzecia nad ranem... Rozbite szkło, na którym zasypiał, zostało starannie uprzątnięte... Dotykał czystej pościeli ze wzruszeniem i choć koszmar ciągle paraliżował zamarły ze strachu umysł, po raz pierwszy uwierzył, że nadejdzie dzień, w którym wszystko się odmieni... że odzyska to, co utracił...
- Ona mnie kocha... – wyszeptał z widocznym roztkliwieniem – ...a ja jej potrzebuję... – dodał z wysiłkiem, bo sen, któremu nie potrafił się sprzeciwić, sprawił, że wszystkie mięśnie zaczęły wiotczeć, a on opadł powolnie na przód łóżka, ciągle powtarzając, jak wersety nowoodkrytej modlitwy wypowiedziane przed chwilą wyznanie.
Spełniło się jego pragnienie. W śnie, który tym razem nadszedł, znalazł się pod ziemią, żywy. Ogarnął go jednak wewnętrzny spokój, dotykał z nabożnością ścian krypty, w której się znalazł, badał twardość płyty nagrobnej, nie wołał o pomoc, bo wiedział, że nie nadejdzie... Obok jego stóp leżała trumienka, lecz długo się wahał, czy ją otworzyć. W końcu uderzył wierzchem dłoni o krawędź, a ta pękła, rozdzierając na pół mały grobowiec... Nie było kości ani resztek ubrań, ale kilka centymetrów pod pokrywą gleby znalazł wdeptane w ziemię wieszadło...
- Narzędzie śmierci stanie się teraz narzędziem życia – pomyślał przewrotnie i podniósł wieszadło, gdyż wciąż nie opuszczała go nadzieja, że ocaleje i jakimś cudem wydostanie się z grobu. Począł znalezionym przedmiotem uderzać w płytę nagrobną, a ta pękała, rysy pojawiały się z równą łatwością, co na rozbijanym lustrze...
Po kilku minutach błysnęło światło, trwał jasny dzień, a Łukasz z niemałym trudem wyszedł na powierzchnię. Ukradkiem spojrzał na zarośnięty mchem napis wiodący do krypty i zaczął się śmiać perlistym śmiechem, pełnym radości, lecz jakby obłąkanym...
Tutaj spoczęła nadzieja – głosiła żałobna sentencja, a kamienne cherubiny – zamiast ocierać płynące łzy – ukrywały pod skrzydłami rosnące uśmiechy...
Poezja: