Herod spisek knuje
Święty rozdaje prezenty
Gorączka zaczyna się już kilka tygodni wcześniej. Oto przed centrum handlowym stoi facet wystrojony w czerwony kubrak. Zaprasza klientów do wejścia. Wyraźnie widać, że jest po kilku głębszych. Na dworze –10°C. Grzeje. Przynajmniej od środka.
– Ooo, mamo, mamo, święty Mikołaj! – co rusz daje się słyszeć z ust jakiegoś dziecka. Krytycyzm rodziców jest większy. Dla nich to kolejny przebieraniec, wprzęgnięty w przedświąteczny wyścig o klienta. Powtarzalny i nudny.
Inny obrazek: duża sieć handlowa, sprzedająca sprzęt RTV. „Święty rozdaje prezenty!” – brzmi slogan reklamowy. To dziś już norma, że słowa, dotąd zarezerwowane dla bardzo określonej rzeczywistości, zostają wkręcone w bezlitosne tryby komercji. Tam, gdzie można zarobić, sacrum musi się poddać! – zdają się przekonywać nowi mesjasze. Na naszych oczach dokonuje się inflacja czegoś, co do tej pory stanowiło horyzont dążeń całych pokoleń chrześcijan. Święty w powszechnym wyobrażeniu to był ktoś! Dziś – szkoda gadać… Banał? Przypadek czy celowe działanie?
Świat boi się Jezusa
Wystarczy przypomnieć sobie obrazoburcze okładki wiodących polskich tygodników, które ukazały się jesienią. Była to uprawomocniona akceptacja dla bluźnierstwa i deptania świętości. Nie ma roku, aby przy okazji świąt nie pojawiły się jakieś „rewelacje” co do osoby Chrystusa, aby zdyskredytować sens chrześcijańskiego świętowania. Są to rozpaczliwe próby uzasadnienia wewnętrznego lęku i pustki, jakie coraz wyraźniej zaczynają zionąć, niczym krater wyrąbany fałszywą wizją wolności, w sercu cywilizacji, która skazała Boga na banicję. Jest ona w stanie zaakceptować tradycję, ale chce pogrzebać pamięć o miłości Boga, „który tak umiłował świat, że Syna swojego Jednorodzonego dał”, w stosie świecidełek i gwiazdkowych prezentów, uznając betlejemski żłóbek za element folkloru. Nie potrafi pokłonić się Jezusowi, zbyt wiele bowiem ma do stracenia. Podszyta strachem pycha jej na to nie pozwala.
To jednak nie koniec zagrożeń, jakie czyhają na ten jedyny w swoim rodzaju dzień w roku. Ich źródłem są też… sami chrześcijanie.
Anioły-nieloty
Nie wolno ulegać presji zbyt łatwego szukania odpowiedzi na ważne pytania i zadowalania się byle czym. Iluzją – podzielaną zarówno przez wierzących, jak i niewierzących – jest przeświadczenie, że mówienie o Bogu może być czymś absolutnie łatwym. Gdy człowiek przywyknie do upraszczania, do poczucia, że „już wszystko wie”, wcześniej czy później ze wzgardą odrzuci religię. Boże Narodzenie jest takim bardzo „ryzykownym” czasem. Girlandy świerkowe, złocisto-papierowe aniołki, dostojny cherubin kiwający główką (a ostatnio nawet grający kolędę, ku uciesze małej Kasi czy Bartka), gdy do skarbonki wrzuci się monetę, gliniany Józef, Miriam i Dziecię w kołysce – to wszystko jest piękne, wzruszające, ale pozostawione tylko sobie, pozbawione głębi, pachnie „lipą”.
Pamiętam, że kiedyś jeszcze jako dziecko zajrzałem z tyłu za żłóbek. Jego skomplikowana konstrukcja – plątanina desek, drutu i kabli spinających całość zupełnie nie „niebiańsko” – na długo popsuła mi sentymentalny obraz widoczny z drugiej strony. Papierowe anioły-nieloty, oparte o nieheblowane deski, zniekształciły mi na długo obraz świąt.
Bóg nie jest trywialny
O Bogu nie da się mówić łatwo. Nie wystarczy zamruczeć z tłumem kolędę, pokiwać głową z dezaprobatą, że w stajni, że w tak niehigienicznych warunkach… a potem odstawić Ewangelię na bok. Dobrze, że święta mają swoją siłę przyciągania, ale trzeba mieć odwagę wstąpić na wyższy stopień przyjaźni z Jezusem. Nie da się łatwo mówić o Bogu, który porzuca nieskończoność, by stać się człowiekiem, bo to jest paradoks, którego żaden ludzki umysł nie jest w stanie zgłębić. Trzeba go zaakceptować takim, jaki jest. I zapytać: dlaczego?…
Spotykam maluchy, które, mimo że skończyły już trzy lata, dalej na określenie pewnych osób czy przedmiotów używają kilkusylabowców typu: „brumbrum”, „lala”, „baba” i nijak nie da się ich nauczyć nowych, trudniejszych słów. Błąd rodziców? Być może. Tak samo działa mechanizm upraszczania religii. Spotykam „bożonarodzeniowych chrześcijan”, którzy zatrzymali się na: „lililaj”, „lulajże lulaj”, „oj, Maluśki, Maluśki” – niczym wieczne dzieci; jak Oskar ze słynnej powieści Güntera Grassa Blaszany bębenek, chłopiec, który nigdy nie dorósł.
Nie ma Betlejem bez Golgoty, sentymentalnego kołysania Miriam bez przeszywającego krzyku z krzyża: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił!”. Kto próbuje oddzielać te wydarzenia, niczego nie rozumie.