Kolęda, która odmieniła życie
Tradycyjnie, tuż po świętach Bożego Narodzenia, rozpoczęła się wizyta duszpasterska. Pragnąłem poświęcić ją
szczególnie tym parafianom, którzy choć serdecznie zapraszali w swoje progi kapłana, sami od dawna nie przekroczyli progu świątyni.
szczególnie tym parafianom, którzy choć serdecznie zapraszali w swoje progi kapłana, sami od dawna nie przekroczyli progu świątyni.
Pewnego dnia trafiłem do mieszkania starszych małżonków, których jeszcze nie znałem z powodu krótkiego przebywania w parafii. Po chwili rozmowy zorientowałem się jednak, iż bardzo dobrze znałem ich dorosłą córkę Zofię, która wspólnie z mężem była zaangażowana w posługę jednego z ruchów kościelnych. Natychmiast pomyślałem sobie, iż zapewne pani Zosia jest tak gorliwą katoliczką dzięki przykładnemu życiu duchowemu rodziców. W związku z tym postanowiłem zrezygnować ze zwyczajowego pytania gospodarzy o częstotliwość praktyk religijnych. Treścią naszej „kolędowej” rozmowy stało się za to przywoływanie zasług córki, płynących z jej pracy dla parafii i diecezji.
Jednak po kilkunastu minutach tej miłej pogawędki nagle odczułem wewnętrzne przynaglenie do podjęcia rozmowy na temat wiary rodziców pani Zosi. Jednocześnie zrodziło się we mnie zadziwiająco słuszne, choć logicznie zupełnie nieuzasadnione przekonanie, że rozmowa ta nie będzie łatwa.
Westchnąłem zatem do Ducha Świętego i zwróciłem się do pana Henryka w następujących słowach: „W trosce o wasze życie duchowe pozwalam sobie zapytać pana, kiedy po raz ostatni był pan u spowiedzi?”. Trudno opisać to, co ujrzałem na jego twarzy. Mężczyzna był całkowicie zaskoczony podjętą kwestią, która zupełnie nie pasowała do treści naszej dotychczasowej konwersacji.
W tym momencie stało się to, czego najbardziej się obawiałem: zapadła niezręczna cisza. Oboje małżonkowie raptem bardzo spoważnieli i… posmutnieli. Po chwili odezwał się pan Henryk: „Moja żona systematycznie chodzi do spowiedzi. Natomiast ja – nie będę księdza oszukiwał – nie byłem u spowiedzi od 56 lat”.
Znowu zapadła głucha cisza. Tym razem to mnie „zatkało”. Pierwszy raz z bliska widziałem żywego człowieka, który od tak dawna był duchowo martwy. Poczułem się malutki. Ja, „świeżo upieczony” ksiądz, stojący przed sędziwym, znającym dobrze życie, doświadczonym mężczyzną. Wiedziałem jednocześnie, że nie mogłem zostawić jego odpowiedzi bez komentarza. Znów westchnąłem do Ducha Świętego i powiedziałem: „Nie mam zamiaru w tej chwili pana pouczać o tym, co jest dobre w życiu, a co nie. Domyślam się, że musi być jakaś szczególna przyczyna tłumacząca pana wybór. Jedyne, co przychodzi mi teraz na myśl, to słowa Chrystusa zapisane w Apokalipsie św. Jana: «Oto stoję u drzwi i kołaczę. Jeśli ktoś usłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną»”. Wypowiadałem te słowa bardzo wolno, patrząc mojemu rozmówcy prosto w oczy. Mężczyzna nadal milczał. „Jestem pewien – kontynuowałem – że Jezus stoi teraz przed drzwiami pańskiego serca i puka. Stoi tak od 56 lat i pan o tym dobrze wie. Życzę więc, aby zdążył pan przed śmiercią Mu otworzyć”. Mężczyzna opuścił wzrok i nadal milczał. Wtedy wstałem, podałem mu dłoń i podziękowałem za przyjęcie, ruszając w kierunku drzwi. Nagle usłyszałem głos: „Proszę księdza, to kiedy możemy umówić się na spowiedź?”.
Spowiedź trwała ponad dwie godziny, a ja nigdy nie zapomnę szczęśliwych oczu pana Henryka, który – jak się później okazało – przeżył kryzys wiary, gdy jako nastoletni chłopak widział okrucieństwa wojny. Po rozgrzeszeniu wzruszonym głosem wyznał mi: „Przez kilka ostatnich lat czekałem, aby jakiś ksiądz wlał w moje serce nadzieję, że nie zostanę wygnany od konfesjonału. Nadzieja moja rosła zawsze wtedy, gdy przychodzili księża do nas po kolędzie. Jednak każdy z nich był tak miły, że rozmawiał jedynie o naszej zasłużonej dla parafii córce, a ja nie miałem odwagi przyznać się sam do mojej życiowej tajemnicy”.
Jednak po kilkunastu minutach tej miłej pogawędki nagle odczułem wewnętrzne przynaglenie do podjęcia rozmowy na temat wiary rodziców pani Zosi. Jednocześnie zrodziło się we mnie zadziwiająco słuszne, choć logicznie zupełnie nieuzasadnione przekonanie, że rozmowa ta nie będzie łatwa.
Westchnąłem zatem do Ducha Świętego i zwróciłem się do pana Henryka w następujących słowach: „W trosce o wasze życie duchowe pozwalam sobie zapytać pana, kiedy po raz ostatni był pan u spowiedzi?”. Trudno opisać to, co ujrzałem na jego twarzy. Mężczyzna był całkowicie zaskoczony podjętą kwestią, która zupełnie nie pasowała do treści naszej dotychczasowej konwersacji.
W tym momencie stało się to, czego najbardziej się obawiałem: zapadła niezręczna cisza. Oboje małżonkowie raptem bardzo spoważnieli i… posmutnieli. Po chwili odezwał się pan Henryk: „Moja żona systematycznie chodzi do spowiedzi. Natomiast ja – nie będę księdza oszukiwał – nie byłem u spowiedzi od 56 lat”.
Znowu zapadła głucha cisza. Tym razem to mnie „zatkało”. Pierwszy raz z bliska widziałem żywego człowieka, który od tak dawna był duchowo martwy. Poczułem się malutki. Ja, „świeżo upieczony” ksiądz, stojący przed sędziwym, znającym dobrze życie, doświadczonym mężczyzną. Wiedziałem jednocześnie, że nie mogłem zostawić jego odpowiedzi bez komentarza. Znów westchnąłem do Ducha Świętego i powiedziałem: „Nie mam zamiaru w tej chwili pana pouczać o tym, co jest dobre w życiu, a co nie. Domyślam się, że musi być jakaś szczególna przyczyna tłumacząca pana wybór. Jedyne, co przychodzi mi teraz na myśl, to słowa Chrystusa zapisane w Apokalipsie św. Jana: «Oto stoję u drzwi i kołaczę. Jeśli ktoś usłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną»”. Wypowiadałem te słowa bardzo wolno, patrząc mojemu rozmówcy prosto w oczy. Mężczyzna nadal milczał. „Jestem pewien – kontynuowałem – że Jezus stoi teraz przed drzwiami pańskiego serca i puka. Stoi tak od 56 lat i pan o tym dobrze wie. Życzę więc, aby zdążył pan przed śmiercią Mu otworzyć”. Mężczyzna opuścił wzrok i nadal milczał. Wtedy wstałem, podałem mu dłoń i podziękowałem za przyjęcie, ruszając w kierunku drzwi. Nagle usłyszałem głos: „Proszę księdza, to kiedy możemy umówić się na spowiedź?”.
Spowiedź trwała ponad dwie godziny, a ja nigdy nie zapomnę szczęśliwych oczu pana Henryka, który – jak się później okazało – przeżył kryzys wiary, gdy jako nastoletni chłopak widział okrucieństwa wojny. Po rozgrzeszeniu wzruszonym głosem wyznał mi: „Przez kilka ostatnich lat czekałem, aby jakiś ksiądz wlał w moje serce nadzieję, że nie zostanę wygnany od konfesjonału. Nadzieja moja rosła zawsze wtedy, gdy przychodzili księża do nas po kolędzie. Jednak każdy z nich był tak miły, że rozmawiał jedynie o naszej zasłużonej dla parafii córce, a ja nie miałem odwagi przyznać się sam do mojej życiowej tajemnicy”.
Imiona zostały zmienione
ks. Tomasz Bieliński
ks. Tomasz Bieliński
Czytelnia: