Apologia w wersji pop
Ze Sławomirem Zatwardnickim rozmawia Michał Chudziński
– Wydaje mi się, że wielu katolików dobrze odnajduje się w towarzystwie, ale brakuje im argumentów w dyskusji o wierze. „Katolicki pomocnik towarzyski” to książka napisana przede wszystkim z myślą o tych wszystkich wierzących, którym przychodzi się mierzyć z pytaniami, a coraz częściej wprost z zarzutami, dotyczącymi Boga czy Kościoła, a także roszczeń chrześcijaństwa do bycia zjawiskiem wyjątkowym na tle innych religii. Zresztą, sami wierzący również potrzebują, by ich wiara była w pełni ludzka, a więc racjonalna. Minęły czasy religijności „wyssanej z mlekiem matki”.
Czuje się Pan specjalistą w tym temacie? Ukończył Pan studia wyższe (techniczne), ale teologię dopiero Pan studiuje…
– Jako student piątego roku teologii mam kontakt z poważną naukową refleksją nad wiarą, a z drugiej strony jako „normalny” świecki spotykam się z ludźmi, którzy nie sięgają po naukową „chińszczyznę”. Od wielu lat jestem również zaangażowany w działalność ewangelizacyjno-formacyjną, i w czasie kursów prezentujących wiarę chrześcijańską dane mi było skonfrontować się już chyba z niemal wszystkimi opiniami, o których pobożnym i naukowym głowom nawet się nie śniło. To wszystko sprawia, że mogę powiedzieć, iż czuję się specjalistą od uprawiania apologetyki w wersji pop, i właśnie do tego gatunku zaliczam „Katolicki pomocnik towarzyski”.
Książka dotyczy sytuacji dyskusji z ateistami na tematy wiary. Jak w towarzystwie być współczesnym katolikiem, ale nie wypadać na dewotę czy zacofanego?
– Wydaje mi się, że niewierzący czy poszukujący nieświadomie wołają o wiarę rozumną, i nawet jeśli mieliby i tak ją ostatecznie odrzucić, to przecież ich oczekiwanie jest jak najbardziej słuszne. Chcą zostać przekonani, że błysk w oku chrześcijanina różni się od błysku w oku akwizytora, ideologa czy sekciarza; że wierzący będzie umiał, jeśli nie błyskotliwie, to przynajmniej w sposób przemyślany uargumentować swoje przekonania. Współczesny katolik musi być prorokiem-prowokatorem, którego przemyślane wierzenia i życie w zgodzie z nimi nie pozostawią innych obojętnymi.
Po co w ogóle ewangelizować? Nie lepiej, żeby niewierzący sam doszedł do wiary?
– Nie ma czegoś takiego, jak samodzielne dochodzenie do wiary. Jeśli wiara nie ma być wymysłem człowieka, czymś, co on sam zaprojektował, można ją tylko i wyłącznie otrzymać. Zdarza się, że człowiek przyjmuje łaskę wiary w relacji sam na sam z Bogiem, jednak sposobem preferowanym przez Boga – co potwierdza również doświadczenie – jest przyjęcie wiary od wspólnoty Kościoła, której objawienie zostało podarowane, i która dlatego się dzieli tym, co sama przyjęła.
Ewangelizacja często zostaje jednak odrzucona przez zbytnią nachalność przekonującego i inne „przegięcia”…
– Niestety, takie przegięcia istnieją. Właśnie ze względu na to, że przez niektórych chrześcijaństwo jest traktowane jako światopogląd, do którego można kogoś przekonać. Obecny papież, jeszcze jako kardynał, powiedział kiedyś: „Podobnie jak człowiek staje się pewny miłości drugiego człowieka, bez wystawiania jej na próbę metod nauk przyrodniczych, podobnie istnieje też poprzez swoiste dotknięcie w samym kontakcie między Bogiem a człowiekiem, określona pewność, która ma inny charakter aniżeli upewnienia obiektywizującego myślenia”. Tak więc zasadniczy proces dokonuje się w woli, a rozum jedynie usiłuje mu towarzyszyć, tak żeby rodząca się wiara nie była „ślepym impulsem serca”, ale zasługiwała na miano ludzkiej. W tej perspektywie jest chyba jasne, że nie ma takiego argumentu czy dowodu, który mógłby wszystkich przekonać. To byłby gwałt. Nie da się rozbudzić miłości, jeśli ktoś jej nie chce.
Grzeszny katolik też powinien stanowczo przekonywać do wiary i jej bronić, czy wtedy raczej pokornie „schować głowę w piasek”?
– Znany polski publicysta – inteligentny czytelnik „Trybów” pewnie kojarzy, o kogo chodzi – żyje w drugim, a więc niesakramentalnym małżeństwie, a często broni Kościoła. Lepiej jest bowiem – parafrazuję jego słowa – być w Kościele stawiającym wymagania, do których się nie dorasta, niż obrażać się na Kościół. No cóż, nie zachęcam do takiego postępowania, niemniej jednak coś jest na rzeczy. Wierzący w pewnej sprawie niczym nie różni się od niewierzącego: obaj potrzebują Zbawiciela.
A będąc wybitnie złym przykładem dla innych w poruszanym akurat temacie, również należy ewangelizować?
– Z grzechem jest trochę tak jak z uzależnieniem: czy pijak leżący w rowie i wygłaszający mowę przeciwalkoholową jest wiarygodny? W pewnym sensie tak. Dlatego zbolały własną niemocą niegrzeszenia katolik również stanowi ciekawe zjawisko na tle tych wszystkich, którzy przyjęli życie w grzechu za stan normalny. Ne wolno czekać ze świadczeniem o swojej wierze na doskonałość moralną czy świętość. Ale oczywiście idącego w parze świadectwa życia i słowa nic nie zastąpi!
A jeśli potrzeba takiego świadectwa „wyjdzie” np. podczas zakrapianej imprezy, to czy jest to odpowiednia sytuacja, aby podjąć taką rozmowę?
– Jezus nie miał z „bywaniem na imprezach” problemu, ale też pewnie samo imprezowanie wyglądało inaczej niż dziś; lekki rausz może sprzyjać otwarciu się rozmówcy, z kolei przed pijanym w sztok nie rzucałbym pereł Ewangelii. Niemal każda okazja jest potencjalnie dobra do ewangelizacji czy uzasadnienia wiary, ale nie zawsze można to robić, ze względu na nastawienie rozmówcy. Są sytuacje, w których trzeba zamilknąć, bo to najlepsze, co można zrobić. Oczywiście można stosować różne pobożne warianty tego „milczenia na zewnątrz”, na przykład rozmodlone przesuwanie paciorków różańca w kieszeni, itp.
Często pojawia się argument „Bóg tak, ale Kościół nie”. Co wtedy?
– W praktyce ewangelizacyjnej sam staram się najpierw prowadzić ludzi do wiary i Chrystusa, a dopiero potem, kiedy uwierzą, wtajemniczać ich w misterium Kościoła. Niemniej jednak jest to proces trochę sztuczny, laboratoryjny, szczególnie jeśli uwzględnić, że tak naprawdę nie można spotkać żyjącego Boga poza Kościołem. Tylko przez Kościół – Ciało Chrystusa można spotkać Jego – Głowę Kościoła. Tak naprawdę taką kolejność – najpierw wiara i Chrystus, potem Kościół – warto stosować bardziej ze względu na fakt zranień dokonujących się w kontakcie z ludźmi Kościoła, czy też antykościelne resentymenty tych, do których chcemy dotrzeć.
Kiedyś nie było takiego problemu…
– Odróżnienie wiary od Kościoła stanowi wyraz „znaków czasu”. Widać w historii ludzkich zmagań się ze „zgorszeniem” Wcielenia (Bóg staje się człowiekiem!), którego konsekwencją jest również „pomysł” Kościoła jako kontynuacji bycia Boga z ludźmi, kolejne etapy-próby poradzenia sobie, łagodzenia tego nie-do-pomyślenia-zdarzenia. Najpierw zdecydowano się na odejście od Kościoła ku Chrystusowi, a potem od Chrystusa-Boga wcielonego ku Bogu, oczywiście znów dalekiemu, niepoznawalnemu, Bogu sprzed Wcielenia. W tej perspektywie widać, mam nadzieję, że opowiedzenie się za Kościołem jest tak naprawdę pozwoleniem Bogu na objawienie się na Jego warunkach. W gruncie rzeczy stanięcie po stronie Kościoła to nic innego, jak pokorne przyznanie się do wiary w to, że Bóg jest Emmanuelem, Bogiem z nami.
Nie dla każdego Bóg = Emmanuel…
– Stosunkowo wielu ludzi przyznaje się do wiary w „jakiegoś” Boga, ale już wielu z nich reaguje alergicznie na słowo „Jezus”. A proszę pozwolić sobie w towarzystwie na wyznanie: „Kocham Kościół” – do tego trzeba nadludzkiej odwagi!
Czy „Katolicki pomocnik towarzyski” mogliby wykorzystywać wyznawcy innych odłamów chrześcijaństwa?
– Mimo że książka została napisana przez katolika głównie dla katolików, to jednak w przeważającej mierze porusza problemy wspólne wszystkim chrześcijanom, jedynie część kwestii dotyczy tematów stricte katolickich. W swojej argumentacji powołuję się również na autorytety protestanckie, np. cenionego apologetę Josha McDowella czy znanego z propagowania kursów Alfa, duchownego anglikańskiego Nicky’ego Gumbella. Niech więc niekatoliccy bracia nie boją się tej książki.
Dziękuję za rozmowę.