Modlitwa nieustanna

     Często nieustanne trwanie w modlitwie jest pojmowane w niewłaściwy sposób. Fałszywe rozumienie nieustannej modlitwy stanowi najgorsze niebezpieczeństwo chyba dla kapłanów. Mogą oni mieć poczucie, że wszystko, co robią, robią rzeczywiście dla Boga, uczestniczą nieustannie w „Bożej sprawie”: rano odprawiają Mszę, później odmawiają brewiarz; spowiadają, prowadzą rozmowy z ludźmi, udzielają nauk… To przecież nie dla swojej własnej przyjemności, dlatego może się pojawić poczucie, że to zastępuje modlitwę. Nie tylko kapłani mogą mieć ten problem, także ludzie świeccy, którzy chcą żyć dla Boga. Czasem myślą: „ja przecież wszystko robię dla Niego, to jak ja mam jeszcze znajdować czas na modlitwę? Wszyst¬ko jest modlitwą w moim życiu”.
     Jak jest możliwe, żeby naprawdę nieustannie się modlić? W dzisiejszym świecie wydaje się to po prostu nierealne. Jesteśmy wszyscy zapędzeni, każda minuta się liczy, brak nam niejednokrotnie czasu nawet na sen. A jeśli w dodatku nasze życie jest oddane Bogu, może pojawić się w nas przekonanie, że nic więcej już nie trzeba. Myślę, że warto przyjrzeć się pod tym kątem Jezusowi.
     Rzadko myślimy o tym, jak wyglądało Jego życie codzienne w kilkuletnim okresie działalności publicznej. Ewangeliści jednak trochę o tym wspo¬minają. Zacytujmy Ewangelię według św. Marka: zaraz po wyborze apostołów Jezus przyszedł do domu, a tłum znów napierał na ten dom tak, że nawet posilić się nie mogli. Kiedy posłyszeli o tym Jego bliscy, wybrali się, aby Go powstrzymać. Mówili bowiem: zmysły postradał (Mk 3,21).
     Nam się może wydawać, że to jest ostre osądzenie Jezusa: „oszalał”. Ale czy i my tego nie słyszymy czasem w naszym życiu, w naszym świecie? Jak ktoś się zapracowuje, często usłyszy od bliskich: „oszalałeś?” To jest zupełnie ludzkie. Sytuację taką widzimy też w Ewangelii: bliscy chcieli zmusić Jezusa do chwili odpoczynku, do prowadzenia bardziej normalnego, spokojniejszego trybu życia. Ale to nie było łatwe, ponieważ Jezus nie brał pod uwagę siebie – myślał o swoich uczniach. Przykładowo, kiedy apostołowie wracają z pierwszej swojej misyjnej wyprawy, Nauczyciel chce ich zabrać ze sobą w jakieś miejsce spokojne i puste, by mogli sobie trochę odpocząć. Tak wielu bowiem odchodziło i przychodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu. Odpłynęli więc łodzią na pustkowie. Widziano ich odpływających, wielu to zauważyło, więc zbiegli się za Nim pieszo. Kiedy Jezus razem z apostołami dopłynął do brzegu, tłum już na Niego czekał. Jezus pożałował przybyłych ludzi, bo byli jak owce bez pasterza i zaczął ich nauczać (zob. Mk 6,30–34). Proszę pamiętać, że jeżeli mowa jest o tłumach, my wyobrażamy sobie takie tłumy codzienne, zwyczajne. A przecież były to tłumy niesamowite – wschodnie. Wschód jest strasznie hałaśliwy, w związku z tym tłum musiał być bardzo rozwrzeszczany, rozkrzyczany, każdy ciągnął w swoją stronę. Oczywiście Jezus był do tego przyzwyczajony, w tym świecie żył, ale niewątpliwe Jego sytuacja była trudna.
     Można by powiedzieć, że Jezus nie potrzebował czasu na modlitwę, wszak mówił: Ja i Ojciec jedno jesteśmy (J 10,30). Jeżeli nam się nieraz wydaje, że całe nasze życie jest modlitwą, to o ile bardziej odnosi się to do Jezusa! Czyż Jezus mógłby odczuwać konieczność znalezienia chwil na spotkanie z Ojcem, z tym Ojcem, który nigdy nie pozostawiał Go samego? W Ewangelii św. Jana Chrystus powiada: Ja nie jestem sam, On jest ze Mną, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba (8,29).
     Mimo to Jezus szukał czasu na modlitwę i to na modlitwę samotną. Przyjrzyjmy się, jak np. wyglądała Jego pierwsza noc w domu Szymona Piotra z Kafarnaum. To jest Mk 1,31–37. Kończył się właśnie dzień szabatu. Gdy słońce zaszło, przynoszono do Jezusa tłumy chorych, opętanych, pchali się jedni na drugich. Mowy nie było o tym, żeby chociaż przez chwilę odpocząć. Można sobie wyobrazić, że dopiero późną nocą On i apostołowie mogli się położyć na spoczynek. Ale Jezus wstaje nad ranem, kiedy jeszcze jest zupełnie ciemno i wychodzi po kryjomu z domu, udając się na miejsce osamotnione, puste – i tam się modli. Pobiegł za Nim Szymon wraz z towarzyszami, a gdy Go znaleźli, powiedzieli: „Wszyscy Cię szukają” (Mk 1,36n).
     Słowem, Jezus-Nauczyciel nie miał chwili wolnego czasu w swoim życiu. Ściślej mówiąc, znajdował spokojne momenty – najczęściej jest to zaznaczone u św. Łukasza – ale był to czas, kiedy całą noc spędzał na modlitwie. Najczęściej szedł gdzieś na wzgórze galilejskie i tam zostawał przez całą noc z Ojcem. Właśnie po takiej nocy – co zaznaczają Marek i Łukasz – wybrał dwunastu apostołów. Święty Marek pisze w ten sposób o wyborze apostołów: Przywołał do siebie tych, których sam chciał (Mk 3,13). Nie my więc decydujemy o tym, czy się nadajemy, czy nie, czy podołamy, czy nie, jeżeli wiemy, że On nas woła. Rzecz w tym, że – nawet przy takich rozważaniach – nam ciągle się wydaje, iż jesteśmy mądrzejsi od Pana Boga. Zwłaszcza przy podejmowaniu jakiejś decyzji; oczywiście, im ta decyzja jest ważniejsza, każąca radykalniej zerwać z naszym normalnym biegiem życia, tym się staje trudniejsza do podjęcia.
     Jest w tym jeszcze jedna bardzo charakterystyczna rzecz, którą chyba wszyscy, którzy podejmują jakąś wielką decyzję, przeżywają. Chodzi o moment, kiedy wydaje się, że jest to zła decyzja. Wszyscy musimy pamiętać o tym, że jeżeli jest jakaś ważna rzecz, która nam leży na sercu – wszystko jedno, czy to będzie zamążpójście, śluby zakonne, czy cokolwiek innego – szatan bardzo chętnie z niej skorzysta. Prawie zawsze. Mnie to uderzyło właśnie u Małej Teresy. Tuż przed złożeniem ślubów zaczęła mieć poważne wątpliwości, mało tego, cierpiała, ktoś ją nawet musiał uspokajać, mimo iż przez całe swoje życie tak do Karmelu dążyła.
     Zarówno Mateusz, jak i Łukasz – u Łukasza jest to mocniejsze – wzywają do upartej modlitwy. Zwłaszcza w przełomowych momentach. Do mnie najbardziej przemawia historia dwóch przyjaciół z Ewangelii św. Łukasza. Jeden z nich przychodzi w nocy do drugiego, z prośbą, żeby ten dał mu chleb, ponieważ ktoś do niego przyjechał i nie ma co dać gościowi do jedzenia. Tamten zaś mówi: Nie dam ci i nie będę schodził, bo dzieci ze mną śpią w moim łóżku (Łk 11,7). Na litość Boską! Skoro tak zaczęli krzyczeć do siebie, dzieci na pewno już dawno się pobudziły. Ale w końcu – jak mówi Jezus w Ewangelii św. Łukasza – jeżeli ów śpiący nie da przybyłemu chleba ze względu na to, że jest on jego przyjacielem, zrobi to przynajmniej w tym celu, żeby przyjaciel „odczepił się” i zostawił go w spokoju (zob. Łk 11,8). Po polsku fragment ten przetłumaczono: „przez jego natręctwo”. To nie jest zły przekład, niemniej ja bym użyła jeszcze innego słowa, dosłownego odpowiednika greckiego wyrazu: „przez jego bezczelność”. Jednym słowem, Bóg nas zachęca, abyśmy byli bezczelni wobec Niego. I to jest przedziwne. Dlaczego tego chce? Po prostu dlatego, że aby mógł coś z nami zrobić, my musimy na Niego się otworzyć. To jest zdanie z naszego Katechizmu: „Człowiek jest żebrakiem wobec Boga” (KKK 2559). Postawa, jaką mamy przyjąć wobec Boga, powinna wyrażać się w ciągłym apelowaniu do Jego miłosierdzia, do Jego miłości. Aby On mógł z nami coś zrobić, my musimy Go o to prosić, żebrać u Niego. Dlaczego żebrać? Dlatego, że tylko taka postawa nas otwiera. Tak jak niewidomego pod Jerychem, który krzyczał do Jezusa. Choć był także w Ewangelii i taki, który nie krzyczał: Zacheusz – ten, który wlazł na drzewo. Był on bogatym człowiekiem i mógł sobie utorować drogę do Jezusa. Nic jednak nie mówił. Siedział na tym drzewie, bo chciał tylko Jezusa zobaczyć. Skończyło się na tym, że Jezus sam się zaprosił do jego domu. I właśnie o to chodzi.
     Zazwyczaj dajemy się pochłonąć naszym sprawom życiowym w takim stopniu, że gubimy się w nich zupełnie. Musimy sobie wtedy uświadomić jedną rzecz. Czasem Bóg daje odpowiedź od razu – zwłaszcza w momentach przełomowych. Ale droga do Boga prowadzi nas na ogół przez „pustynię”. Z tą „pustynią” trzeba się pogodzić. Nawet Jezus po chrzcie w Jordanie spędził czterdzieści dni i nocy na pustyni. Czterdzieści dni i czterdzieści nocy znaczy po prostu dłuższy okres czasu, formuła ta nie stanowi określenia dokładnie odliczonej liczby dni. Ważne jednak, że Chrystus przebywał na pustyni i był sam.
     Mój ukochany autor angielski Chapmann, benedyktyn, napisał kiedyś, że może nam się niekiedy zdawać, iż będąc w pustym, ciemnym pokoju, mówimy do kogoś, kogo nie ma. Ale taka jest właśnie nasza droga do Boga. I jedyne, co nam zostaje, to zawierzenie Mu. Doświadczenie „pustyni” jest zawsze nauką zawierzenia. Cała surowość „pustyni” ma nas doprowadzić do tej ciszy, w której możemy się naprawdę spotkać z Bogiem. Nie trzeba w tym celu szukać jakiejś samotni, poświęcać na modlitwę więcej czasu niż na co dzień go poświęcamy. Po prostu – musimy mieć otwarte serca.
Czytelnia: