Kryzys złożony w ofierze
jak przekleństwo.
Przyjemność i szczęście
Współczesna kultura jest mocno naznaczona dążeniem do szczęścia i przyjemności. Media epatują propozycjami lekkiego życia i nawołują do wykorzystywania każdej chwili aż do ostatniej kropli rozkoszy. W takim klimacie cierpienie, a nawet zwykła trudność, wydają się czymś absurdalnym, co za wszelką cenę trzeba usunąć z życia. Tak rozumiany kryzys jest wynikiem błędu, znamieniem porażki, przeszkodą w przeżywaniu satysfakcji, więc trzeba go po prostu zniwelować – w ten sposób mówi współczesny świat. Takie postulaty kultury kształtują również nasze spojrzenie na rzeczywistość. Stajemy dziś bowiem wobec ścierania się kryzysu i wiary. A nasze pomysły rozwiązania tej sprzeczności prowadzą do dzielenia świata na dwie części. Pierwsza to przestrzeń błogosławieństwa, w której Bóg działa i wyraźnie odczuwamy Jego wsparcie. Nietrudno jest się modlić, kiedy płonie w nas serce. Nietrudno dziękować Bogu, kiedy nasze życie aż kipi spełnieniem. Nietrudno chwalić Pana, kiedy doświadczamy wybawienia z jakiegoś zła, np. w przypadku choroby, utraty pracy itp. Druga część naszego świata to przestrzeń jakby przeklęta, w której działanie Boga wydaje się nieobecne. Jest to miejsce kryzysu. Każdy z nas zna te chwile zwątpienia, kiedy wydaje się nam, że nasz świat się rozpada. Każdy zna pytania o obecność Boga, kiedy dowiadujemy się o chorobie, utracie pracy lub jakimś innym nieszczęściu. Każdy z nas wie, jak smakuje kryzys i jak silnie doskwiera nam wtedy poczucie opuszczenia przez Boga i chwiania się naszej wiary. Dlaczego wobec tego Boża miłość nie gwarantuje nam uniknięcia wszelkich kryzysów?
Bóg, który pozwala odejść
Odpowiedź na tak postawione pytanie nie jest łatwa. Nade wszystko trzeba nam jednak zauważyć, że Pismo Święte, a zwłaszcza Ewangelia, nie pomija tego, co najtrudniejsze. W Ewangelii aż roi się od sytuacji kryzysowych. Za sprawą Objawienia z jednej strony wiemy, że życie po prostu takie jest, a z drugiej – co jest o wiele ważniejsze – że Bóg zna tę naszą połamaną kondycję. Wszak Ewangelia to Jego słowo – o Nim i o nas.
Na tym jednak prawda Ewangelii się nie kończy. Według naszej logiki, skoro Chrystus wie o tym, co jest dla nas bolesne, to powinien to po prostu zlikwidować. Jezus jednak tego nie robi – a przynajmniej nie zawsze. Kiedy rozpętuje się burza na morzu, to Jezus, chociaż jest obecny, nie reaguje od razu – pozwala uczniom stanąć w obliczu zagrożenia. Gdy uczniowie po Jego mowie eucharystycznej zaczynają od Niego odchodzić, w ogóle nie próbuje zaradzić ich kryzysowi wiary. Gdy próbują bezskutecznie wyrzucić złego ducha, Jezus wprawdzie bierze sprawy w swoje ręce, ale nie szczędzi uczniom wyrzutów. W końcu kiedy sam zostaje pojmany i wydany na mękę – po ludzku nie robi nic… po prostu pozwala się ukrzyżować. Dlaczego?
Porażka w świetle Ewangelii
Po pierwsze Ewangelia pokazuje nam w ten sposób, że nasz świat nie jest podzielony na strefy, w których Bóg jest i na takie, w których jakby Go brakowało. On po prostu jest wszędzie – jest w tym, co błogosławione i obok tego, co upadłe i przeklęte. On wstąpił w samo jądro naszego kryzysu, wstąpił i doświadczył naszej biedy aż po samą śmierć.
Po drugie Bóg jest faktycznie naszym Ojcem, i to Ojcem nie tylko wszechmogącym i pełnym miłości, lecz także pełnym niezrównanej mądrości. Podobnie jak każdy mądry ojciec ziemski nie wyręcza we wszystkim swoich dzieci, ale pozwala im wejść w trud, doświadczyć ograniczeń, a czasem nawet porażki. Nasz Ojciec Niebieski pozwala na to wszystko, gdyż kryzys może być dla nas niedostrzeżoną jeszcze perspektywą przemiany.
Na tym właściwie można by zakończyć. Jednak dla tych, którzy przeżywają aktualnie kryzys, takie tłumaczenie może wydać się naiwne. Bo czym jest trudność dziecka w sytuacji jakiejś prostej pracy-zabawy w porównaniu z doświadczeniem nieuleczalnej choroby bliskiej osoby?
Czy naprawdę Bóg dla naszego dobra musi pozwalać na takie tragedie i związane z nimi kryzysy? Pytanie jest trudne i odpowiedź na nie niełatwa. Jedyne, co chyba możemy w tej sytuacji zrobić, to wskazać na równie niewspółmierny sens i cele Ewangelii w porównaniu z celami doczesnego dzieciństwa.
„Dobry człowiek” to za mało
Ojciec pozwala dziecku na przeżywanie trudności, żeby wyszlifować jego charakter. Często wydaje się nam, że cel Ewangelii jest podobny, jednak to nie jest prawda. Celem Ewangelii nie jest zrobienie z nas po prostu dobrych ludzi. Rdzeniem Ewangelii jest ofiara – oddanie własnego życia, zakwestionowanie własnej egzystencji ze względu na miłość do drugiego.
Winniśmy zatem stać się obrazem Chrystusa, gdyż tylko wtedy, gdy jesteśmy tacy jak On – gdy nasze życie jest ofiarą składaną z miłości – jest w nas pełnia Bożego życia. Bo On jest właśnie taką miłością. Patrząc z tej perspektywy, pozostaje nam jedynie szczerze zapytać samych siebie: czy bylibyśmy zdolni do takiej miłości – ofiarnej – bez przeżycia kryzysu? Czy bez doświadczenia porażki i bez odkrycia obecności Boga w tej porażce Ewangelia nie byłaby tylko mglistą ideą i oszukiwaniem siebie, że oto już potrafimy kochać? Tymczasem kryzys przeżyty z Bogiem rzeczywiście zanurza nas w nurcie Ewangelii i sprawia, że jej przesłanie nabiera właściwego ciężaru w naszym życiu, a Słowo staje się ciałem – naszym ciałem.