Uczta czarnoleska
nie ma dla ciebie opok, nieprzebitych grani.
Najczystszych, smreczynowych pragnień srebrna urno,
strumieni promienistych, halnych upłazami –
W tobie się świt odbija, rozżarzony Chrystus,
wstający promienistą Hostią w twej monstrancji.
Takieś, jak pośród wierchów poczęty strzelistych
złotolitych zapatrzeń niebosiężny łańcuch.
Dziś modlę się do Ciebie, o Boże Słoneczny!
- Na strzechach mych się pali obficie złotolit –
Oraczy ja kmieć jestem, Piast jestem serdeczny,
miłościwy władyka miodopszennej roli.
O ziemio ty kochana! – oborać, zaszczepić –
: latorośl-żywicielka – szczep żytni, szczep winny –
Idę bruzdą – czepigi śpiewają. Sonety
niosą się het, w zagaje, het, w zaścianek gminny.
Bo wasz jestem, wasz jestem, sercem jestem całym –
Słuchajcie moich pieśni, słuchajcie mej mowy!
Takim wam jest przelewny i takim jest wdały,
i taki sercem szczery, i – karmazynowy.
Pieśń to dziś będzie wasza, pieśń to będzie moja.
Gędźbę wam przy miodowej mam prawić wieczerzy –
Na pąsowe was proszę, dębowe pokoje –
Żeby się te świetlice zdołały poszerzyć!
Miodu wam lać, - bo serce otwarte, jak stągiew –
wam zagadać o sercu najraniej, najprościej –
Wiedzcie! Tam ono bije nieprzerwanym ciągiem,
jak smreczynowe wrótnie, otwarte na oścież,
i jako źródło. Bije. Miłość, Wolność, Piękno –
Bracia! Panowie szlachta! Ono to ci sonet,
to ci liryczny ustęp, a zdziałany ręką
artystowską. Gościnnie. Więc dalej do konew!
Goszczę was miłościwie w rozłożystym dębie,
goszczę was miłościwie, prosto, bez urazy –
Taki jestem, pieśniany władyka – i wszędzie
i zawsze nieodmienny, królewski karmazyn.
Taki jestem. Piast lniany, wyszedłem pod strzechę,
przed ciosane słońcami, dębinowe wrótnie –
zagrodą się poniosło – i szczęściem - i echem,
a potem znów przycichło – i sercem – i smutkiem –
I dopatrzyłem domu. O domu kochany!
W tobiem kadzidło palił, włódarzu najpierwszy –
i ty jesteś tak czczony pomiędzy Słowiany –
tyś poezją, wieczorem rozigranych świerszczy.
A ja – wierzajcie, bracia – z tych jestem włódarzy,
co się nosili szumnie, w żupanach, w kontuszach,
i taki płomień w domu, w świetlicy się żarzy,
jako karmazynowa w nich płonęła dusza –
I taki jestem w tańcu. Nie, żebym był z panów
lub żebym się pieczęcią szczycił antenatów –
ale – co ten ich zamach w polonezie – szanuj!
a następuj w wylotach – a skłaniaj się światu –
a taki nieś się wolny jak ten wicher mazur!
O Wolność! Tyś jest w duszy, jak zrąb pierworodny,
ty, co śmigasz w smreczynach, w sobótkach się żarzysz –
tyś jest mitem słowiańskim, szlacheckim, urodnym –
O Wolność! Tyś jest takim świętym przywiązaniem
do niebotycznej, sercem tworzonej poezji –
i tyś jako srebrna kurniawa i zamieć
i pełnią, nasyceniem – by szerzej – by szerzej!
i jesteś tym gościnnym, rozłożystym dębem,
w którym goszczę mą bracią, godnie, bez urazy.
Taki jestem – pieśniany władyka – i wszędzie
i zawsze nieodmienny, słowiański karmazyn.
Napełniam sokiem pszczelim ten władczy puchar –
o żupan go rozbryzgam – bożek polnych tęsknot.
Miodu jest w sercu dosyt, jest dosyt, jest upał!
Rozlewać w czary miody – i Piękno – i Piękno!
W ustach mi się rozpływa, buduje się ze słów –
zewrzyjmy się ramiony! bracia jednych pragnień!
jak się zwiera dębowe mych podwoi przęsło.
Zapalcie mi, paziowie, pozłoty i żagwie!
Kochajmy się! – Wiem ci ja, że żagwie jesteście
upojone mym miodem, w ustach się rozpływa,
wiem ci ja, że tęsknicie w jałowcową przestrzeń,
co jest bujna wśród lasów w omrocznych igliwiach –
Ze słów mi się buduje, bo znam treść pucharu:
Słowa, co się w budowę składają i w sonet –
i te wasze tęsknoty, ten słowiański zaród
zamknąłem w zamek jeden, zawarłem za bronę –
Kochajmy się, o bracia! Ja, i wśród was każdy –
czyli to karmazyny, czy żupany mnisze –
ha, przecie był, co miłość miał dla ptasząt gwarznych,
dla słowików – w habicie karmazyn – Franciszek.
Więc, Dionizosie – miodu, serca, komodii!
Myślicie, że to taki ci rozpustny bożek –
He – he – a kto misteriów wrota nam uchylił?
gdzie ród odwiecznych wzruszeń – tragicznych nabożeństw?
Zgadywać ludzkie serca jest dane poetom,
zakuwać słowa w Boży, w Chrystusowy łańcuch –
O Święty! Swój i bliźni ból w poezję przetop
i daj się braciom modlić na cudnym różańcu.
Otoście serca w cegłę wypalone cudną.
Rozżarza was, przetapia ta pieśń w swoim żarze.
Niech się stoły pod pieśnią, pod melodią ugną!
Z serc wytryśnie to źródło, ze słów, z gędźbnych swarzeń.
Taki jestem. Jest serce, co mi się buntuje
przeciw niewoli pieśni i czasom zniszczenia.
O ulep ze mnie, Święty, dzban natchniony ulep!
żebym mógł w strumień zebrać tęsknoty stworzenia.
Wiem, że wiekowi trzeba sprzeciwu i woli,
żeby mógł w dąb rozkwitnąć i w Miłość, i w Wolność,
że mu tych pieśni trzeba, aby ból ukoić,
i pleść wieniec bławatny – melodię ukojną –
I z was jestem, z was jestem ja – Grek i Słowianin.
Nie! Moja pieśń nie kłamie jakichś żądz i tęsknot.
Lecz jam myślą napełnił i wizją zapalił
ciebie – urno źródlana – promienista wnęko.
Chrystus. Czasy ku Niemu wyciągają ręce. –
Ja patrzę w czasy. Widzę, że ON jako symbol
i jako Prawda Istna i Jemu są wieńce,
plecione z moich myśli i z sonet, i z nimbów.
I z Nim znów jestem prawy i piast, i karmazyn. –
Dogasasz, Dionizosie, dogasasz, godzino
mięsopustu – i z pełnej, miodolitej wazy
toczy się w polonezie wino - wino - wino…
Idę zrzucić me suknie delijne, wzorzyste –
w siermięgę grzbiet okutać i w wór wielkopostny -.
Pokutować trza z Tobą, mój Krzyżowy Chryste,
O TY, ziszczenie pragnień – Wolny i Miłosny!
O TY! Renesansowy i gotycki Boże!
Zbawco w naszych ołtarzach – w baroku i w ciszy!
Jest na żupanach naszych zbawicielski wzorzec,
w sonetach naszych modli się święty Franciszek.
Położę się w te noce, w przedświtowe jutrznie,
krzyżem Ci się położę w popielim wezgłowiu –
bom z tych jest, co świętują czas radosny hucznie,
ale postny krzyżowo, na pokutnych słowach.
Wierzę w Wolność i Miłość. Gruntuje się na nich
rozmach czasów i dzieło, Zbawienie i Chrystus –
i z nich poczęte, ludzkich nie znajduje granic,
lecz w tęcze się przemienia, w promienną wieczystość.
Więc, - żeś jest taka wolna, taka miłująca,
ciebiem najbliżej sądził w Chrystusowe czasy,
gdy przyjdą aureolą tęczową roztrącać
i na opoce twardej nowy wznosić Asyż.
Ciebie – renesansowa moja! Anielico,
ujrzana w braci moich serdecznym kolisku,
przy sobótkach, a w krasie, a w czerstwości liców,
w delijach i w dziewczęcych belic kręgu – błyskot –
ciebie – kochanko moja! I takoże samo
rozmiłowałem serce w tej słowiańskiej duszy,
jakby mi bożek jaki miłostrzelny – Amor
bogdanką cudnolicą szranki serca kruszył.
I tako samo, jakom się niegdyś w młodzieńczej
i w jasnowłosej dziewie miłował – Słowiance,
w zorze wchodząc poezji - i warkoczem wieńczył
w rąbki; jak świętych dziewic, w pachnące różańce.
Takoże samo. O ty! O przecudna moja!
- Może to grzech jest wielki w takiem miłowaniu, -
a kiedym urzeczony przed widem w podwojach
klęczał – toć może dziewa, a nie światły anioł –
stanęła – plęsawica, cudowna bugunka –
Młodości! Tyś jako rwący polem czerwiec,
że wielką światłość widzisz w świętojańskich punktach
albo na księżycowym wspierasz głowę sierpie!
Więc mi wybaczcie grzech ten, żem zwidem słowiańskim
oczarowawszy młodość, nie spowiadał duszy,
żem nie zachodził chyłkiem do pieczar i jaskiń,
alem ogromne Tatry w oczach moich uczuł –
o wy, rozważni, wszystko biorący od podstaw!
Jam uwierzył, jam onę umiłował wiarą –
Ona, kochanka biała, taka była prosta
i zorzami w poezji wewiodła mnie parów. –
A w wieczór wielkopostny, z księżycową szybą
i z Nim Krzyżowym jestem w cienistej samotni.
Piersią mi łkanie, w piersi żalny kuje dygot,
tak, aż się uszlachetni pierś i ustokrotni.
Niech źródło tryśnie z podłóg! objawiony potok
wśród tej posadzki drogiej, tkanej w alabaster,
niech na Twych stopach krwawych potoczyste złoto
w perły zmieni się śpiewne, w rozmodlony zastęp,
jak w łzy i róże sine. I wtedy bym izbę
mą chciał poszerzyć, me gonty, me ściany –
i przez ugory Twoją ponieść Ojcowiznę,
aby ten głos był wszędy u ludu słyszany:
Kochajmy się! – i bratnia się rozrasta Miłość,
tak jako kwiat od słońca i jako to źródło,
i ogłasza manifest, opromienia siłą,
i ugorem i siłą promienieje cudną:
Słowiańska. I gościnna. Piastowska. I moja.
Jako i ta krzewina źródlistej fontanny,
owo źródło rozrosłe, jak wytrysły chojar
śpiewem pieśni Chrystusów – Poezji Zarannej.
- I taki jestem. W uczcie, com się pławił wczoraj,
dzisiaj przed Tobą święte rozmyślam „Kochajmy” –
i chcę w karmazynowy młodość utkać chorał,
i w sonety słowiańskie, i w słowiańskie psalmy.
Klęczący cień, powstałem w świtu mozaice,
by pobrać te źródlane wytryski w swe ręce
i we struny ociosać, i – natchniony snycerz –
na instrument rozmotam strun ciosanych przędzę,
na waszych i mych tęsknot napięty teorban.
Wywiedźcie mię, paziowie! podwoje otwórzcie!
i niech się ozwie z chórów wszechmogący organ
i błogosławi pieśń mą, niesioną ku uczcie.
Kochajmy się! panowie bracia! I tym słowem
was powitam: źródlanym i wonnym, i moim –
i wylotem otulę pieśń karmazynowym,
by was przy uczcie pieśnią miodolitą spoił –
bo na teorban rzucę spienione wyrazy,
te, co młodzieńczych wizji niesie zawierucha –
i tako was ugoszczę, słowiański karmazyn,
com Miłości, Wolności i Pięknu zaufał.
A uciszony, pójdę znów z ciebie naczerpać,
z tęsknot poczęta ziemi, o żywiczna wodo!
ty, która zdradzasz czary miesięcznego sierpa
i w smreczynowy wieczór otulasz mą młodość.