Przez jogę do zniewolenia
Na mojej rodzinie ciąży grzech międzypokoleniowy.
Babcia dokonała aborcji, a moją mamę wychowała
w przekonaniu, że to nic złego. Za jej namową również moja mama dokonała dwóch aborcji. Szukając po tym ukojenia, zwracała się do bioenergoterapeutów,
mistrzów Reiki, radiestetów, poddawała się akupunkturze. Od najmłodszych lat czułem pustkę i lęk, nie wiedząc,
że są to objawy tzw. syndromu ocaleńca od aborcji.
Chcąc się od nich uwolnić, poszedłem w zupełnie niewłaściwym kierunku.
Joga
Pierwszy raz spotkałem się z jogą parę lat temu. Pierwsze zajęcia: półtorej godziny, maty, kadzidełka. Jako jeden
z dwóch mężczyzn wśród kilkunastu kobiet czułem się trochę nieswojo, jednak potraktowałem to jako mały minus
w stosunku do tego, co joga miała mi dać – relaks, rozluźnienie, wzmocnienie ciała. Zacząłem ćwiczyć, nie wiedząc, że jest wiele odmian jogi. Dla mnie joga to była po prostu joga. Jak się później okazało, ten rodzaj, z którym ja się zetknąłem, był chyba najpopularniejszą w naszym kraju odmianą – hatha-joga. Kupiłem książkę do nauki ćwiczeń i z czasem zacząłem ćwiczyć także w domu. Pozycje ciała (asany), określane często nazwami zwierząt (np. pies, krowa czy żółw), wydawały mi się idealnym sposobem wyciszenia po nerwowości i stresie w pracy. Po zajęciach czułem duży przypływ energii, mniej czasu potrzebowałem na sen. Wzmocniła się także odporność. W młodości podatny na przeziębienia, teraz zacząłem być coraz silniejszy fizycznie.
Z książki dowiedziałem się, że oprócz ćwiczeń fizycznych warto również rozpocząć praktykę medytacji czy ćwiczeń oddechowych (zwanych pranajama). Można powtarzać w głowie zwroty (mantry) w celu wyciszenia umysłu czy układać dłonie w specjalne zamknięcie energii (mudry) – wszystko po to, by żyć zdrowiej, pełniej i szczęśliwiej. Z czasem zacząłem zaopatrywać się w sklepach ze zdrową żywnością, jadać w barach wegetariańskich, bywać na targach medycyny naturalnej. Zrezygnowałem
z medycyny tradycyjnej, wizyt u lekarzy, lekarstw. Jeśli pojawiły się jakieś większe dolegliwości fizyczne, sięgałem po zioła, akupunkturę i akupresurę.
Po pewnym czasie uszkodziłem sobie łękotkę boczną kolana, wykonując jedną z asan. Stanąłem przed wyborem: operacja albo zaprzestanie niektórych czynności związanych z większym obciążeniem kolan, jak narty czy tenis. Nie zraziło mnie to. Nadal poszukując metod wyciszenia umysłu, opanowania lekkiej depresji, trafiłem na szkołę medytacji, kryjącej się pod nazwą „bhakti joga”, związanej z intonowaniem mantr, śpiewem, dźwiękami gitary. Teraz żałuję, że nie zapytałem wówczas, co owe mantry znaczą. Poprzez asany, mudry, ćwiczenia oddechowe, powtarzanie mantr starałem się zapanować nad umysłem,
w którym było dużo lęku i napięcia związanego z problemami osobistymi
i zawodowymi.
Kiedyś zdałem sobie sprawę z tego, że zmienił mi się krąg znajomych. Coraz chętniej przebywałem z osobami „pracującymi nad sobą” poprzez takie metody, jak joga czy tai chi (chińskie ćwiczenia fizyczne), coraz mniej było kontaktu ze starymi znajomymi. Zaprzestałem też picia alkoholu jako powodującego zanieczyszczenie organizmu, zmieniającego świadomość. Przestałem także z powodu kontuzji kolana uprawiać sporty, które uwielbiałem jako dziecko – tenis, koszykówkę, siatkówkę. Zacząłem koncentrować się coraz bardziej na sobie, na sygnałach, jakie daje moje ciało. Po drodze zostałem wegetarianinem. To była jedna strona medalu. Z drugiej zacząłem odczuwać coraz większą samotność. Chociaż miałem lepsze samopoczucie fizyczne, psychicznie nie czułem się dobrze. Pamiętam, że po medytacji czy ćwiczeniach jogi czułem rozbicie, smutek, depresję, co wydawało mi się zaprzeczeniem idei metody, o której mówiło się, że ma prowadzić do samorozwoju i poprawy jakości życia. A jednak wchodziłem w to dalej. Nazajutrz po intensywnej medytacji zdarzało mi się całkowicie zamknąć się w sobie i do nikogo nie odzywać przez cały dzień – nawet do osób, które były mi życzliwe.
Pamiętam wakacje, podczas których poszedłem na serię indywidualnych zajęć z jogi. Po zajęciach czułem się zmasakrowany psychicznie, zaczęły pojawiać się myśli, których nie byłem w stanie się pozbyć, myśli negatywne o samym sobie. Medycznie chyba nazywa się to nerwica natręctw.
Po jakimś czasie zacząłem czytać
o wcieleniach, reinkarnacji, karmie. Potem dowiedziałem się o czakrach, punktach energetycznych, które ma każdy człowiek, wreszcie o samej energii, aktywizowanej przez ćwiczenia, mantry, mudry, medytacje. Przestałem się modlić. Byłem przekonany, że jestem samowystarczalny i że sam poradzę sobie z problemami przez obudzenie wewnętrznej siły. Pismo Święte dla mnie nie istniało, czułem wręcz niechęć do jego czytania. Spowiedź – tak, lecz problem polegał na tym, że pomimo spowiedzi i komunii natrętne myśli nie znikały. Dziś wiem, że już wtedy potrzebowałem modlitwy o uwolnienie czy kontaktu z kapłanem znającym tematykę zagrożeń duchowych. Moja wola stawała się coraz bardziej ograniczona.
Joga doprowadziła mnie do rozbicia wewnętrznego, porzucenia tego, co kiedyś dawało mi radość, wreszcie do ogromnej samotności. Stałem się indywidualistą, egoistą, maksymalnie skoncentrowanym na swoim ciele i na umyśle jako narzędziu wpływania na ciało, samopoczucie. Nie liczyłem się z wolą Boga, Jego planem wobec mojego życia. Dusza została gdzieś pominięta. Coraz głębiej wchodziłem w duchowość hinduizmu. Jako chrześcijanina coraz bardziej mnie ona kaleczyła i odsuwała od własnej natury. Zmiana diety doprowadziła do wyniszczenia organizmu, utraty wagi i wielkiego skoncentrowania się na zdrowej żywności. Zrozumiałem, że jestem zniewolony. Nie mogę robić tego, co chcę, nawet jeśli chodzi o tak podstawową potrzebę człowieka, jak jedzenie. Nie mam możliwości swobodnego wyboru. Pewnego dnia po ćwiczeniach straciłem przytomność. Zaczęły się problemy fizyczne, dolegliwości neurologiczne. Badania lekarskie wychodziły dobrze, a ja czułem się coraz gorzej.
Przypomniałem sobie kazanie pewnego franciszkanina, usłyszane kilka miesięcy wcześniej. Mówił on o zagrożeniach duchowych medytacji, akupunktury i innych praktyk pochodzących z Indii i Chin. Wówczas nie wziąłem tego za ostrzeżenie, teraz postanowiłem odszukać tego kapłana. Udało się. Długo rozmawialiśmy. Okazało się, że jestem bardzo mocno duchowo uwikłany, zniewolony nie tylko przez jogę, ale także przez wiele rzeczy związanych z okultyzmem. Zaproponował spowiedź generalną, rekolekcje, czytanie Pisma Świętego, szczególnie Ewangelii św. Marka, i regularne sakramenty, by Jezus mógł zacząć oczyszczać mnie wewnętrznie z duchów i duchowości rodem z innych kultur i religii.
Joga to system filozoficzny, a jej praktykowanie wiąże się z przyjęciem nauk hinduizmu. Dzisiaj wiem już to, czego nie powiedziano mi na zajęciach – że powtarzane w sanskrycie mantry mogą być imionami hinduskich bóstw czy duchów. Czytam o zagrożeniach duchowych i przecieram oczy ze zdziwienia, że tak głęboko i bezkrytycznie w to wszedłem. Opinie o. Jamesa Manjackala czy o. Aleksandra Posackiego pozwalają mi też lepiej zrozumieć, czym jest joga dla chrześcijanina. Jogi z chrześcijaństwem nie da się pogodzić. Joga to nie ćwiczenia fizyczne. To duchowość, która doprowadziła mnie do ogromnego cierpienia fizycznego i duchowego, odsunięcia od znajomych i tego, co dawało mi kiedyś prawdziwą radość.
Metoda Silvy
Równolegle do wpływu jogi odczuwałem skutki przebycia kursu Metody Silvy. Był rok 2001. Kolega opowiedział mi, jak bardzo pomogła mu w życiu metoda samokontroli umysłu Metodą Silvy, jak łatwo dzięki temu szła mu nauka w szkole, jak wiele osiągnął. Zaciekawił mnie. Wyszukałem w internecie kurs i poszedłem sprawdzić te rewelacje na trzydniowym treningu. Za kilkaset złotych.
Na początku dowiedziałem się o falach, na jakich pracuje mózg: beta, alfa, theta i gamma, oraz o półkulach mózgowych. Celem metody okazało się świadome wprowadzanie umysłu ze stanu beta (dominująca częstotliwość myślenia logicznego, analitycznego, częstotliwość, na jakiej zwykle pracuje umysł
w czasie dnia) do stanu alfa. Alfa to stan głębokiego rozluźnienia, charakteryzującego się zwolnieniem częstotliwości impulsów mózgowych. Dzięki wejściu w stan alfa, przez uspokojenie umysłu, zaczyna pracować prawa półkula mózgowa, odpowiedzialna za intuicję, wyobraźnię. Przez zamknięcie oczu, odpowiednie ułożenie palców (technika neuroasocjacji) czy liczenie umysł miał wchodzić na inną częstotliwość. Według prowadzącego, stan alfa ma umożliwić osiągnięcie wielu korzyści. Propagowane na kursie techniki miały poprawić pamięć, pomóc w szybszym przyswajaniu wiedzy, nauczyć techniki zdawania egzaminów oraz rozwiązywania różnego rodzaju problemów, takich jak trudności w podejmowaniu trafnych decyzji, przezwyciężanie nałogów, budzenie się o dowolnej porze bez budzika. Przejście w stan alfa zaleca się praktykować 3 razy dziennie po 15 minut. Dużo miejsca poświęcono także samouzdrawianiu i uzdrawianiu innych za pomocą odpowiednich wizualizacji w stanie alfa, a także projektowaniu pozytywnej przyszłości. Podkreślano, że nasze życie zależy od dwóch osób: od nas samych i od Boga. Właśnie w tej kolejności.
Metoda Silvy mówi wprost, że umysł jest najważniejszą rzeczą, takim twardym dyskiem, na którym jest wszystko zapisane. Dzięki umiejętnemu postępowaniu możesz osiągnąć to, co chcesz: mieć doskonałe zdrowie, pracę, relacje z ludźmi i samym sobą. Jesteś panem swojego losu i życia.
Ważnym elementem kursu było zaznajomienie się
z technikami afirmacji i wizualizacji. W stanie alfa warto było afirmować, czyli powtarzać w pierwszej osobie liczby pojedynczej pozytywne stwierdzenia na własny temat, np.: jestem wyjątkowym człowiekiem, jestem genialną osobą, jestem osobą lubianą i kochaną. Natomiast dzięki wizualizacji można było – według prowadzących kurs – osiągnąć dosłownie wszystko, co się chciało: od idealnego partnera, przez wyśniony samochód, po wymarzoną pracę czy wyleczenie chorób. Należało po prostu utrzymywać w stanie alfa obraz tego, co chcemy osiągnąć.
Po pierwszym kursie uznałem, że uda mi się tą metodą rozwiązać większość moich problemów, z niskim poczuciem własnej wartości i nieśmiałością włącznie. Po całodniowym kursie nie czułem też żadnego zmęczenia fizycznego. Prowadzący mówił tak ciekawie, wprowadzając nas w poszczególne ćwiczenia, że nawet 10 godzin wykładów nie powodowało znużenia. Po zakończeniu kursu zacząłem pisać afirmacje, nagrywać je dyktafonem. Poczułem ogromną pewność siebie. Zacząłem też wizualizować pracę, jaką chciałbym zdobyć. Pomogło to o tyle, że podczas rozmowy kwalifikacyjnej o pracę nie czułem żadnego lęku. Jednak po zdobyciu samej pracy, na co dzień w niej nadal byłem nieśmiały i rozbity. W rozmowach z przełożonymi czułem, że jestem kimś wyjątkowym, lepszym od nich. Moje ego po afirmacjach rosło, tak samo jak koncentracja na sobie. Ogarniała mnie pycha. Afirmacje powodowały dobre samopoczucie, ale były powierzchownym przykrywaniem słabości charakteru
i ran duszy.
Po pewnym czasie zauważyłem, że odciąłem się od emocji. Do wszystkiego zacząłem podchodzić zbyt intelektualnie. Moje ciało było napięte, a umysł niespokojny. Zamykając oczy, czułem gonitwę myśli. Nie pomagało wchodzenie w stan alfa czy głębiej – theta. Nadal tkwiłem w smutku i rozbiciu, coraz bardziej zamykając się w sobie. Natomiast rozmawiając z innymi, nie mogłem wyzbyć się poczucia wyższości.
Po paru latach zdałem sobie sprawę z tego, że wymarzona praca, którą wizualizowałem na jednym z kursów, okazała się daleka od tego, czego się spodziewałem. Marzyłem o zatrudnieniu się
w wielkiej firmie, gdzie będę mógł zabłysnąć, zrobić karierę. Zdobyłem tę pracę, ale zamiast satysfakcji spotkało mnie wszystko, co najgorsze: stres, mobbing, bezwzględność, przedmiotowe traktowanie ludzi.
Ustawienia rodzinne
Kolejne bardzo niebezpieczne doświadczenie, z którym się zetknąłem, to ustawienia rodzinne Berta Hellingera. Czułem, że przez liczne w mojej rodzinie aborcje nie funkcjonujemy jako ludzie szczęśliwi. Kiedyś trenerka jogi zasugerowała całej grupie zainteresowanie się warsztatami ustawień rodzinnych. Podjąłem ten pomysł, dowiedziawszy się, że ustawienia dotykają w szczególnym stopniu kwestii wykluczeń z rodziny, jak mówi jej autor – aborcji i poronień. Przed warsztatami oglądałem nagrania starych konferencji Hellingera w Polsce. Miałem nadzieję, że będę mógł pomóc matce, która do dziś cierpi na ciężką depresję i syndrom poaborcyjny.
Warsztaty – tworzenie „wszechwiedzącego pola”, psychodrama – okazały się niesamowicie niebezpieczną sztuczką złego ducha. Terapeutka wprowadzała ludzi w traumatyczne przeżycia, zostawiając otwarte rany. To, co się działo na ustawieniach, było dla mnie niesamowite: emocje, reprezentowanie członków innych rodzin. Jednak po pewnym czasie pojawiły się nerwica natręctw i myśli samobójcze. Dzisiaj wiem, że znane są przypadki samobójstw wywołanych przez ustawienia. Rozmowy z księżmi uświadomiły mi, że metoda Hellingera to czysty spirytyzm; obok bioenergoterapii i Metody Silvy główna przyczyna zwracania się po pomoc do egzorcystów. Również wielu psychologów sprzeciwia się tej metodzie z racji tego, w jak niebezpieczny sposób traktuje człowieka: otwiera go i pozostawia samemu sobie.
Uleczenie
W końcu zrozumiałem, że byłem przez złego ducha prowadzony jak na sznurku: od aborcji matki i odrzucenia przez nią po bioenergoterapię, jogę, Metodę Silvy i ustawienia rodzinne. Przestałem twierdzić, że sam poradzę sobie ze swym bałaganem życiowym. Sięgnąłem po Biblię, wyrzekłem się wiary w reinkarnację i karmę. Od prawie dwóch lat nie mam styczności z okultyzmem.
W ciągu ostatnich dwóch lat odbyłem wiele rekolekcji, rozmów, modlitw u księży egzorcystów i innych. Oddałem Jezusowi całe życie: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, najpierw prosząc Go o przebaczenie mojej przeszłości, potem ogłaszając Go moim Panem i Zbawicielem. Jezus jest dla mnie wszystkim: jedyną drogą, jedyną prawdą i jedynym życiem. Ufam, że przyszedł na świat nie dla tych, co się dobrze mają, ale dla takich grzeszników jak ja. Jest moją nadzieją i najlepszym lekarzem. Jedynym lekarzem.
Moja mama przestała chodzić do bioenergoterapeutów, odbyła spowiedź generalną, jest po długiej modlitwie wstawienniczej, czyta Biblię.
Moja modlitwa, podobnie jak wcześniej innych egzorcystów, była bardziej wsparciem w drodze uwolnienia niż czynnikiem decydującym. Zawsze podkreślam, że gdybyśmy byli wierni zwyczajnym praktykom religijnym, jakie proponuje przeciętna parafia, egzorcyści byliby niepotrzebni albo mieliby znacznie mniej pracy. Jest też wielką łaską – a może przyczynia się do tego jego obecna gorliwość – że skutki zaangażowania w różne formy okultyzmu, jakich doświadcza Paweł obecnie, objawiają się przede wszystkim na płaszczyźnie dolegliwości fizycznych (nieuzasadnionych medycznie). Dziękować powinien nieustannie Bogu za możliwość modlitwy i łaskę przystępowania do sakramentów. Wszak tak wielu, którzy przeszli drogę niechrześcijańskich praktyk, podobnych do jego doświadczeń, nie może w ogóle wypowiedzieć najprostszych słów modlitwy, a zetknięcie z sacrum objawia się natychmiastową manifestacją demoniczną.
Pozostanie tajemnicą ludzkiego serca, dlaczego u jednych osób skutki są bardziej dramatyczne, a u drugich mniej. Jednakowoż subiektywnie odczuwane cierpienie może być znacznie poważniejsze, niż zewnętrzny obserwator jest w stanie ocenić. Niech Bóg będzie uwielbiony w tym, jak pochyla się nad Pawłem i wydobywa go z otchłani grzechu i uwikłania demonicznego.
Egzorcysta archidiecezji katowickiej