Bierz i czytaj
– Pani? – Biskup Ambroży podszedł do kobiety klęczącej przed Najświętszym Sakramentem i lekko dotknął jej ramienia. Kobieta podniosła się z klęczek i wtedy biskup ujrzał jej zapłakaną, lecz pełną szlachetnego wdzięku twarz.
– Ekscelencjo? – odezwała się kobieta, skłaniając lekko głowę w geście szacunku.
– Od kilku dni widzę cię, pani, jak klęczysz całymi godzinami w świątyni i obmywasz jej posadzkę swoimi łzami. Widać jakieś wielkie strapienie drąży twoją duszę. Czy mogę spytać o jego powód?
– Och, ekscelencjo, w istocie, przyczyna moich łez nie jest błaha. Od wielu bowiem lat modlę się wśród łez i postów o nawrócenie mojego syna, Augustyna.
– Czy mówisz o owym słynnym Augustynie, który przyjechał do nas z Kartaginy, by tu, w Mediolanie, wykładać zasady retoryki?
– Tak, wasza ekscelencjo, to właśnie on. Jest człowiekiem światłym i bardzo wykształconym, pogubił się jednak na drogach swojego myślenia i sam z własnej woli pozbawił siebie bogactwa, jakim jest nasza święta katolicka wiara.
– Cóż, pani, często się tak niestety zdarza, że ludzie obyci w sprawach filozofii gubią drogę, która prowadzi do życia. Zapewniam cię jednak, że syn tak wielu i tak gorących łez nie pozostanie długo na fałszywej ścieżce. A gdyby udało ci się sprowadzić go tu do nas, do świątyni, chętnie z nim porozmawiam.
– Postaram się tak uczynić. Bóg zapłać, ekscelencjo, za dobre słowo. – Matka Augustyna przyklęknęła przed Ambrożym i ze czcią ucałowała jego biskupi pierścień.
Rok później
– Cóż widzę, Augustynie? Czyż księga, która tu leży, nie są to pisma Apostoła Pawła?
– Zgadza się, Pontycjanie. Skąd jednak twoje zdziwienie?
– Spodziewałem się, że znajdę u twego boku raczej księgi retoryczne. Widać wielka zmiana zaszła w twoim życiu od czasu, gdy widzieliśmy się ostatni raz.
– Och, przyjacielu – westchnął ze smutkiem Augustyn. – Księgi retoryczne… Ale skąd ty znasz św. Pawła?
– Nie mówiłem ci tego nigdy, Augustynie, żeby cię nie rozdrażniać, ale teraz chyba mogę już wyznać, że od wielu lat jestem chrześcijaninem i znam dobrze księgi biblijne.
– Doprawdy? Wierzysz w Boga katolików?
– Tak, Augustynie, wierzę.
– I jesteś pewien, że droga, którą obrałeś, to droga prawdy?
– Najzupełniej.
– Bo widzisz, Pontycjanie, te listy Apostoła… Dużo w nich mądrości i prawdy, widać, że pisał je człowiek wykształcony i cenię go bardzo, wiele jest jednak rzeczy, których zupełnie pojąć nie mogę. Och, gdybym mógł wyjechać gdzieś w miejsce odludne i tam, w spokoju i samotności, o tym wszystkim porozmyślać!
– Naprawdę tego pragniesz, Augustynie?
– Tak, przyjacielu, prawdę mówiąc, dość mam już retoryki i wykładów. Wszystko to czcza gadanina ubrana w piękne słowa, która nie jest zdolna na trwałe poruszyć ludzkich serc, gdy zaś czytam pisma Pawła, dostrzegam rzecz zgoła przeciwną.
– Co masz na myśli?
– Tutaj słowa nie są wylewne i piękne, a mimo to zdarza mi się często, że gdy je czytam, cały płonę. Pragnąłbym bardzo poznać przyczynę tego stanu, a do tego potrzeba mi, jak sądzę, samotności.
– Porzuć zatem retorykę i oddaj się medytacji.
– Myślisz, że mógłbym to uczynić?
Pontycjan zaczął opowiadać Augustynowi o dwóch swoich przyjaciołach, którzy bardzo poruszeni pismami pierwszego pustelnika, ojca Antoniego, porzucili służbę na cesarskim dworze, by ochrzcić się i oddać pustelniczemu życiu. Opowiedział też o wielkim pocieszeniu, jakiego im Bóg udzielił w zamian za ich decyzję, i o błogosławionych skutkach życia na pustyni.
– Czy myślisz, że ty nie zdołałbyś uczynić tego, co uczynili ci moi przyjaciele?
– Och, Pontycjanie! Od dawna czytam te pisma, które mi dał biskup Ambroży, często też odwiedzam czcigodnego Symplicjana, ojca duchowego Ambrożego, i wątpliwości swoje mu wyłuszczam, ale ilekroć podejmuję jakieś dobre postanowienie, ogarnia mnie lęk i paraliż, czy rzeczywiście jest ono dobre.
– To normalne, Augustynie, chcesz bowiem sam osiągnąć to, czego osiągnąć nigdy nie zdołasz. Lecz Bóg sprawić może w duszy twojej przemianę, której pragniesz, jeśli mu zaufasz i rzucisz się bez obaw w Jego ramiona. Tak. Doprawdy potrzeba ci ciszy i spokoju, aby Bóg mógł zacząć działać w twojej duszy.
– Co mi zatem radzisz, Pontycjanie?
– Znam pewną willę u podnóża Alp, do której nie dociera zgiełk tego świata. Tam mógłbyś się oddawać medytacjom, tak jak tego pragniesz.
– Jedźmy więc! – zakrzyknął Augustyn z entuzjazmem. – Czy zechcesz mi towarzyszyć?
– Nie, nie, nie. Pontycjan nie ma racji, człowiek nie może wyzbyć się swoich namiętności… Wszystko to na nic… – Augustyn krążył zapamiętale po ogrodzie pięknej podalpejskiej rezydencji, do której przybył wraz ze swoim przyjacielem kilka tygodni wcześniej, a w jego duszy toczyła się walka. Nagle do jego uszu dotarł słodki dziecięcy głosik.
– Tolle et lege, tolle et lege, tolle et lege… – śpiewał ktoś.
Zaciekawiony Augustyn podszedł do muru, zza którego dochodził dźwięk, i wspiął się na palce. Mały chłopczyk z bujną czupryną białych kędziorów biegał wokół fontanny, powtarzając w kółko słowa swojej piosenki.
– Hej, młody przyjacielu! – zakrzyknął Augustyn. – O czym tak śpiewasz? Chłopczyk przystanął i spojrzał w kierunku Augustyna.
– Jak to o czym? – zapytał. – Nie wiesz, Augustynie? Bierz i czytaj, bierz i czytaj!
– Bierz i czytaj? – powtórzył w myślach Augustyn, kierując się w głąb swojego ogrodu. Przeszedł różaną aleję i dotarł do ławki, na której zwykle siedział, rozmyślając. Jego wzrok padł na leżącą tam Biblię, której nie czytał już od kilku dni, bo natłok myśli, które krążyły mu po głowie, nie pozwalał na skupienie. I wtedy zrozumiał. Wziął do ręki Biblię i zaczął czytać. Parę dni później Augustyn i Pontycjan siedzieli w powozie, który wiózł ich z powrotem do Mediolanu. Musieli się spieszyć, bo już niebawem w świątyni biskupa Ambrożego rozpoczynały się nauki przygotowujące do chrztu. Nie mogli się na nie spóźnić.
– Widzisz, Moniko? – zwrócił się do matki Augustyna biskup Ambroży, gdy po skończonych uroczystościach przechadzali się po ogrodzie. – Bóg nie mógł nie wysłuchać modlitwy matki; ten, który od młodości rozmiłowany był w słowach, otrzymał wreszcie Słowo, które go nawróciło.
– Ekscelencjo? – odezwała się kobieta, skłaniając lekko głowę w geście szacunku.
– Od kilku dni widzę cię, pani, jak klęczysz całymi godzinami w świątyni i obmywasz jej posadzkę swoimi łzami. Widać jakieś wielkie strapienie drąży twoją duszę. Czy mogę spytać o jego powód?
– Och, ekscelencjo, w istocie, przyczyna moich łez nie jest błaha. Od wielu bowiem lat modlę się wśród łez i postów o nawrócenie mojego syna, Augustyna.
– Czy mówisz o owym słynnym Augustynie, który przyjechał do nas z Kartaginy, by tu, w Mediolanie, wykładać zasady retoryki?
– Tak, wasza ekscelencjo, to właśnie on. Jest człowiekiem światłym i bardzo wykształconym, pogubił się jednak na drogach swojego myślenia i sam z własnej woli pozbawił siebie bogactwa, jakim jest nasza święta katolicka wiara.
– Cóż, pani, często się tak niestety zdarza, że ludzie obyci w sprawach filozofii gubią drogę, która prowadzi do życia. Zapewniam cię jednak, że syn tak wielu i tak gorących łez nie pozostanie długo na fałszywej ścieżce. A gdyby udało ci się sprowadzić go tu do nas, do świątyni, chętnie z nim porozmawiam.
– Postaram się tak uczynić. Bóg zapłać, ekscelencjo, za dobre słowo. – Matka Augustyna przyklęknęła przed Ambrożym i ze czcią ucałowała jego biskupi pierścień.
Rok później
– Cóż widzę, Augustynie? Czyż księga, która tu leży, nie są to pisma Apostoła Pawła?
– Zgadza się, Pontycjanie. Skąd jednak twoje zdziwienie?
– Spodziewałem się, że znajdę u twego boku raczej księgi retoryczne. Widać wielka zmiana zaszła w twoim życiu od czasu, gdy widzieliśmy się ostatni raz.
– Och, przyjacielu – westchnął ze smutkiem Augustyn. – Księgi retoryczne… Ale skąd ty znasz św. Pawła?
– Nie mówiłem ci tego nigdy, Augustynie, żeby cię nie rozdrażniać, ale teraz chyba mogę już wyznać, że od wielu lat jestem chrześcijaninem i znam dobrze księgi biblijne.
– Doprawdy? Wierzysz w Boga katolików?
– Tak, Augustynie, wierzę.
– I jesteś pewien, że droga, którą obrałeś, to droga prawdy?
– Najzupełniej.
– Bo widzisz, Pontycjanie, te listy Apostoła… Dużo w nich mądrości i prawdy, widać, że pisał je człowiek wykształcony i cenię go bardzo, wiele jest jednak rzeczy, których zupełnie pojąć nie mogę. Och, gdybym mógł wyjechać gdzieś w miejsce odludne i tam, w spokoju i samotności, o tym wszystkim porozmyślać!
– Naprawdę tego pragniesz, Augustynie?
– Tak, przyjacielu, prawdę mówiąc, dość mam już retoryki i wykładów. Wszystko to czcza gadanina ubrana w piękne słowa, która nie jest zdolna na trwałe poruszyć ludzkich serc, gdy zaś czytam pisma Pawła, dostrzegam rzecz zgoła przeciwną.
– Co masz na myśli?
– Tutaj słowa nie są wylewne i piękne, a mimo to zdarza mi się często, że gdy je czytam, cały płonę. Pragnąłbym bardzo poznać przyczynę tego stanu, a do tego potrzeba mi, jak sądzę, samotności.
– Porzuć zatem retorykę i oddaj się medytacji.
– Myślisz, że mógłbym to uczynić?
Pontycjan zaczął opowiadać Augustynowi o dwóch swoich przyjaciołach, którzy bardzo poruszeni pismami pierwszego pustelnika, ojca Antoniego, porzucili służbę na cesarskim dworze, by ochrzcić się i oddać pustelniczemu życiu. Opowiedział też o wielkim pocieszeniu, jakiego im Bóg udzielił w zamian za ich decyzję, i o błogosławionych skutkach życia na pustyni.
– Czy myślisz, że ty nie zdołałbyś uczynić tego, co uczynili ci moi przyjaciele?
– Och, Pontycjanie! Od dawna czytam te pisma, które mi dał biskup Ambroży, często też odwiedzam czcigodnego Symplicjana, ojca duchowego Ambrożego, i wątpliwości swoje mu wyłuszczam, ale ilekroć podejmuję jakieś dobre postanowienie, ogarnia mnie lęk i paraliż, czy rzeczywiście jest ono dobre.
– To normalne, Augustynie, chcesz bowiem sam osiągnąć to, czego osiągnąć nigdy nie zdołasz. Lecz Bóg sprawić może w duszy twojej przemianę, której pragniesz, jeśli mu zaufasz i rzucisz się bez obaw w Jego ramiona. Tak. Doprawdy potrzeba ci ciszy i spokoju, aby Bóg mógł zacząć działać w twojej duszy.
– Co mi zatem radzisz, Pontycjanie?
– Znam pewną willę u podnóża Alp, do której nie dociera zgiełk tego świata. Tam mógłbyś się oddawać medytacjom, tak jak tego pragniesz.
– Jedźmy więc! – zakrzyknął Augustyn z entuzjazmem. – Czy zechcesz mi towarzyszyć?
– Nie, nie, nie. Pontycjan nie ma racji, człowiek nie może wyzbyć się swoich namiętności… Wszystko to na nic… – Augustyn krążył zapamiętale po ogrodzie pięknej podalpejskiej rezydencji, do której przybył wraz ze swoim przyjacielem kilka tygodni wcześniej, a w jego duszy toczyła się walka. Nagle do jego uszu dotarł słodki dziecięcy głosik.
– Tolle et lege, tolle et lege, tolle et lege… – śpiewał ktoś.
Zaciekawiony Augustyn podszedł do muru, zza którego dochodził dźwięk, i wspiął się na palce. Mały chłopczyk z bujną czupryną białych kędziorów biegał wokół fontanny, powtarzając w kółko słowa swojej piosenki.
– Hej, młody przyjacielu! – zakrzyknął Augustyn. – O czym tak śpiewasz? Chłopczyk przystanął i spojrzał w kierunku Augustyna.
– Jak to o czym? – zapytał. – Nie wiesz, Augustynie? Bierz i czytaj, bierz i czytaj!
– Bierz i czytaj? – powtórzył w myślach Augustyn, kierując się w głąb swojego ogrodu. Przeszedł różaną aleję i dotarł do ławki, na której zwykle siedział, rozmyślając. Jego wzrok padł na leżącą tam Biblię, której nie czytał już od kilku dni, bo natłok myśli, które krążyły mu po głowie, nie pozwalał na skupienie. I wtedy zrozumiał. Wziął do ręki Biblię i zaczął czytać. Parę dni później Augustyn i Pontycjan siedzieli w powozie, który wiózł ich z powrotem do Mediolanu. Musieli się spieszyć, bo już niebawem w świątyni biskupa Ambrożego rozpoczynały się nauki przygotowujące do chrztu. Nie mogli się na nie spóźnić.
– Widzisz, Moniko? – zwrócił się do matki Augustyna biskup Ambroży, gdy po skończonych uroczystościach przechadzali się po ogrodzie. – Bóg nie mógł nie wysłuchać modlitwy matki; ten, który od młodości rozmiłowany był w słowach, otrzymał wreszcie Słowo, które go nawróciło.
Dorota Krawczyk
Czytelnia: