Lekkoduch

     Wszedł chyłkiem do kościoła, rozglądając się na boki. Ludzie klęczeli ze schylonymi głowami, a ksiądz podnosił do góry białą Hostię, więc Stefan mógł niezauważony usiąść w ostatniej ławce. Było tak, jak mówił Jaro. Kościół był w remoncie i w jednym jego kącie stało kilkanaście ławek ustawionych w piramidę. To tam Stefan miał się schować zaraz po Mszy świętej i poczekać, aż się ściemni i któryś z chłopaków zapuka do okna.
     Siedział więc teraz, patrząc, jak ludzie modlą się po przyjęciu Komunii świętej, i na księdza, który stojąc tyłem do ołtarza, chował puszkę z komunikantami do tabernakulum. Tych kilka sekund wystarczyło, by wczołgał się po cichu pod tamte ławki. Odetchnął z ulgą dopiero, gdy ksiądz i ludzie opuścili kościół, a kościelny zamknął kraty i pogasił światła. Nareszcie był sam, mógł wyjść z kryjówki i czekać na wspólników. Wyprostował się, zrobił krok do przodu. Poczuł pod butami coś twardego. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, skierował płomień na posadzkę. To był duży, drewniany różaniec. Kiedy go podnosił, kilka urwanych koralików upadło ze stukiem na podłogę. Stefanowi zrobiło się gorąco. Przymknął oczy, a w myślach ujrzał scenę, która zmieniła jego życie. Ile to już minęło lat? Dwadzieścia pięć? Trzydzieści? Nagle przypomniał sobie wszystko tak, jakby to się zdarzyło wczoraj.
     Wrócił do domu z jakiejś imprezy, pobity i pokrwawiony. Maria rzuciła się do apteczki po plastry i bandaże. Jeremiasz zaczął krzyczeć, rozmazując sobie łzy po twarzy. Wyjęła dziecko z łóżeczka, przytuliła je do piersi.
– Proszę, skończ wreszcie z tymi imprezami – rozpłakała się. – Poszukaj sobie pracy. Znów prosiłam mamę o pieniądze. Te moje z pisania artykułów przecież nie wystarczą.
– Mam gdzieś tyranie za kilka groszy – odpowiedział ze złością. – Tylko z dużą forsą jest się teraz naprawdę kimś. I ja właśnie mam coś takiego na oku.
– Wciąż to powtarzasz, wciąż ktoś ci coś obiecuje. Już ci nie wierzę. Nie nadajesz się ani na męża, ani na ojca. Nie ufam ci, rozumiesz?
– Jasne. Bo ty ufasz tylko swojemu Bogu.
– Tak – wyjęła z kieszeni różaniec. – Modlę się za ciebie, za Jeremiasza, za naszą rodzinę. Może i tobie zacznie na niej zależeć!
Spojrzał na różaniec ze złością. Wyrwał jej go z rąk i rzucił na podłogę.
– Zwariowałeś? – krzyknęła jeszcze bardziej zdenerwowana.
– Może zwariowałem – odpowiedział, depcząc różaniec butami – ale powinnaś wiedzieć, kto w tym domu rządzi.
– Najpierw na ten dom zarób – rozgniewała się nie na żarty. – A teraz wynoś się, a jeśli się nie zmienisz, nie pokazuj się tu więcej!
– Jeszcze tego pożałujesz – rzucił jej w twarz i wybiegł jak oszalały z domu.
     Wyjechał wtedy na drugi koniec Polski. Tu spotkał Jara i zaczął nowe życie, pełne rozbojów i kradzieży. Owszem, zdarzało się, że tęsknił za Marią i synkiem, ale jakaś fałszywa duma nie pozwalała mu na powrót. Zresztą, wrócić to znaczyło zmienić się, a on nie miał zamiaru harować po dziesięć godzin dziennie i martwić się, czy pieniędzy starczy do pierwszego. Ale teraz, po latach, stojąc w tym kościele, poczuł w sobie dziwny wstyd, że wtedy tak podeptał coś, co było święte nie tylko dla Marii, ale powinno być także dla niego.
     Nagle otworzyły się drzwi kościoła i wbiegł do niego jakiś mężczyzna z latarką w ręku. To był chyba ten ksiądz, który odprawiał Mszę świętą.
– Tak mi się wydawało, że ktoś tu grasuje – zawołał. – Czego pan tu szuka?
     Stefan przestraszył się, nie pomyślał, że światło zapalniczki może być widoczne na plebanii. Zaczął uciekać, ale tamten dogonił go i chwycił mocno za kołnierz marynarki. Stefan chciał się jakoś wyrwać, walnąć księdza w głowę albo dźgnąć go nożem, który miał w kieszeni, ale wtedy w drzwiach kościoła pojawiła się kobieta z szalem na ramionach.
– Jeremiasz, co się tam dzieje? – zapytała, idąc w ich kierunku. Jej głos wydał się Stefanowi dziwnie znajomy.
– Złapałem złodzieja. – Ksiądz zbliżył się do niej, prowadząc przed sobą obcego. Oświetlił jego twarz latarką. Kobieta krzyknęła, zacisnęła ręce na piersiach.
– Stefan? – spytała drżącym głosem. Przestraszyło ją trochę to niespodziewane spotkanie.
– Znasz go, mamo? – Ksiądz patrzył na nią, nic nie rozumiejąc.
– Tak. To twój ojciec, synku.
     Cisza, jaka teraz zapadła, wydawała się nie mieć końca. Stefan patrzył bezradnie to na syna, to na żonę. Zupełnie nie wiedział, co ma powiedzieć, jak się wytłumaczyć. W końcu Jeremiasz puścił go i wytarł ręce w sutannę, jakby się brzydził.
– Niech pan sobie idzie – powiedział głosem pełnym goryczy.
     Stefan skulił ramiona, jakby dostał cios w samo serce i powlókł się przez środek kościoła ku wyjściu. Przez moment pomyślał, że chciałby do nich wrócić, że chciałby się do nich przytulić, ale zrozumiał, że na takie powroty jest już za późno.
I wtedy nagle usłyszał za sobą kroki.
– Może jednak porozmawiamy… tato. – Jeremiasz położył mu rękę na ramieniu i w oczach Stefana pojawiła się malutka iskierka nadziei…
Krystyna Sztramska