Narodowy – nie państwowy!

Wypadki, do jakich doszło w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie skłaniają nie tylko do oburzenia i stanowczego protestu, ale także do refleksji nad samą ideą „teatru narodowego” i państwowego mecenatu nad sztuką.
     Narodowy – cóż kryje się pod tą szumną, górnolotną nazwą? Niestety, rzeczywistość nader przyziemna: państwowa placówka realizująca nakreśloną przez rząd politykę według wytycznych odpowiedzialnego za nią ministra. Istotę zjawiska „teatru narodowego” ujawnia już sama jego historia – zrodził się w mrocznych czasach oświecenia jako narzędzie promocji rewolucyjnej ideologii (w Polsce zaś jako narzędzie zgubnej dla Rzeczypospolitej polityki Familii) i taką funkcję pełni do dziś.
     Niech nas nie zwodzi retoryka – przymiotnik „narodowy” to wymysł rewolucji francuskiej, którego wykorzystanie w celu zawłaszczenia przestrzeni publicznej do perfekcji doprowadzili komuniści. Niech nas nie zwodzi historia – w latach Księstwa Warszawskiego „narodowy” teatr wiernopoddańczo wielbił kata katolików, Napoleona, a już w Niepodległej, pomimo pięknych kart zapisanych na polu krzewienia prawdziwej kultury, był również tubą władzy światopoglądowo rozmijającej się (przypomnijmy prawdę dziś niewygodną) z połową narodu. Niech nas nie zwodzi zakorzenione mocno w polskiej mentalności (a nieustannie przez władzę podsycane) przekonanie, że wyłącznym opiekunem narodowej kultury, sztuki i dziedzictwa przodków może być państwo. To wierutne kłamstwo! Sztuka po dyktatem państwa służy wyłącznie propagandzie – bez względu na ustrój.
     Teatr narodowy – podobnie zresztą jak każda inna instytucja obdarzona tak zaszczytnym przymiotnikiem – wcale nie musi być państwowy. Przypomnijmy casus Narodowego Banku Polskiego, który powstał jako prywatna spółka akcyjna (a „unarodowili” go dopiero komuniści). Przypomnijmy też, że największe dzieła sztuki, jakie wydała ludzkość, powstały w okresie, kiedy nie tylko nie istniały ministerstwa kultury i sztuki, ale wręcz podobna niedorzeczność nikomu nie przychodziła do głowy.
     Prywatyzacja kultury nie oznacza automatycznej naprawy obyczajów w tej sferze, bezwzględnie jednak wymusza poprawę jej jakości, niosąc wolną konkurencję talentów, która bezlitośnie eliminuje użyteczne władzy, przeto karmione suto z państwowego koryta, zboczone beztalencia. Całkowicie też oddaje ona kulturę w ręce narodu, który suwerenną decyzją sięga (bądź nie) do portfela, by zapłacić (bądź nie) za bilet.
     Niezwykle znamiennego przykładu w tej materii dostarczają kraje anglosaskie, do niedawna najtwardsza ostoja obywatelskiej wolności. W Wielkiej Brytanii – kraju Szekspira – instytucjonalny National Theatre powstał dopiero w roku 1963, czyli na fali powojennej nacjonalizacji całej przestrzeni publicznej, a w Stanach Zjednoczonych – kraju Broadwayu – instytucja taka nie istnieje do dziś.
     Chcąc mieć sztukę prawdziwie narodową, trzeba ją odebrać państwu, bo państwo i naród to wcale nie to samo. Ale o tym kiedy indziej…
Jerzy Wolak
Czytelnia: