Podwójne zamiesz(k)anie
Zanim natrudzicie się o urzędniczy „papierek” lub odważycie na związanie sakramentalnym „węzłem”, zamieszkajcie razem na próbę – tak radzą nam dzisiejsze czasy. Czy rzeczywiście, aby przekonać się czy nasz partner to właściwy kandydat na męża, potrzebujemy sprawdzić go przed ślubem, mieszkając pod jednym dachem? Czy może jednak życie z obecną ukochaną „na kocią łapę” to falstart przed małżeństwem z prawdziwego zdarzenia?
Nie ma wątpliwości – nikt nie lubi kupować kota w worku. Zanim w coś zainwestujemy, musimy to sprawdzić, przekonać się, że nie będziemy stratni. Podobnie myślimy o największej inwestycji naszego życia – małżeństwie. Zbyt dużym ryzykiem byłoby powiedzieć „tak” komuś, kogo nie znamy w codziennych sytuacjach, z kim niekoniecznie będziemy mogli szczęśliwie się zestarzeć. Dziś mówi, że kocha, zabiega o nasze względy, stara się zaimponować, zapewnia o dozgonnej miłości – a po ślubie? Okaże się egoistą skupionym na swoich potrzebach, już nie tak romantycznym i szarmanckim, jak podczas spacerów nad Wisłą czy wypadów do kina. Jak uniknąć takiego rozczarowania?
 Wbrew temu, co usłyszelibyśmy od wielu młodych ludzi, wspólne zamieszkanie nie jest gwarantem całkowitego poznania naszego partnera. To wypróbowywanie się, niczym przedmiotu z katalogu, który w razie gdyby nie spełniał naszych oczekiwań, możemy odesłać. Z tym, że w przypadku tak zażyłych relacji międzyludzkich nie możemy liczyć na zwrot zainwestowanych środków. Wręcz przeciwnie – nieudany związek na próbę pozostawia rany, o których ciężko zapomnieć. Trudno chyba wymazać z pamięci wspomnienia, kiedy żyło się prawie jak małżeństwo – dzieliło łóżko, wannę i lodówkę. Prawie… tak, robi ogromną różnicę! Czas chodzenia ze sobą, narzeczeństwa, jest czasem wyjątkowym, a wykorzystanie go na wzajemne poznanie się zależy od naszej kreatywności. Wcale nie trzeba dzielić na co dzień mieszkania, by poznać system wartości drugiej osoby, jej podejście do wychowywania dzieci, dysponowania pieniędzmi – warto prowadzić długie i żywe dyskusje. Jest mnóstwo sposobów, by znaleźć takie sytuacje, w których ukochana osoba będzie mogła wykazać się odpowiedzialnością, troską, rezygnacją z siebie.
 Nie jest też koniecznym zobaczyć ją rozczochraną o poranku, by zdecydować czy to kobieta na całe życie, ani zbierać jego brudnych skarpetek, by stwierdzić, że z takim niechlujem to marnowanie życia. Nie można zapominać też, że człowiek zmienia się właściwie przez całe życie, dojrzewa, nabiera mądrości życiowej. Nie wszystko jesteśmy w stanie obiecać, mimo najszczerszych chęci. Często okazuje się, że takie wypróbowywanie się przed ślubem jest złudnym poszukiwaniem ideału, którego – bądźmy realistami – nie znajdziemy. Kiedy mówimy „kocham” czy nie myślimy też o akceptacji wad i niedociągnięć partnera, kochania go takim, jakim jest? Czy mówiąc „kocham” nie myślimy także o chęci stawania się lepszym dla ukochanej osoby, rezygnacji z siebie, by ta druga była z nami szczęśliwa, o gotowości dochodzenia do kompromisów, jeśli takowe mają być dobre dla związku? Taka zapewne powinna być Miłość, która zakłada pewne ryzyko, bo wierzy, że decydując się na ślub, zawieramy małżeńskie przymierze. Wierzymy, że wprowadza nas w rzeczywistość łaski, dzięki której w naszym małżeństwie będzie obecny Bóg. A Jemu zależy, abyśmy byli Jedno.
 Tego, co zarezerwowane dla małżeństwa nie da się przyspieszyć w czasie, przeskoczyć na kolejny etap jeszcze przed małżeńską przysięgą. „Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem” – pisał Kohelet. Tak też: jest czas zakochania pełen ekscytacji i euforii, czas narzeczeństwa wypełniony tęsknotą za byciem 24 godziny na dobę z ukochaną osobą, przeznaczony na dojrzewanie do ślubowania sobie miłości i wierności. I wreszcie jest czas małżeństwa, zupełnie nowy rodzaj relacji, który bez właściwie przeżytych poprzedzających go etapów nie byłby tak pięknym i oczekiwanym. Bo na co czekać, kiedy przed ślubem żyło się już właściwie jak mąż z żoną?
 Niejeden z nas negatywne nastawienie do konkubinatu kojarzy wyłącznie z Kościołem katolickim, warto wiedzieć jednak, że jest to temat, którym zajmują się również naukowcy. Z badań amerykańskich badaczy University of Virginia w Charlottesville wynika, że coraz częstszym zjawiskiem jest tzw. efekt kohabitacji. Dotyczy on par, które zamieszkały razem przed ślubem, aby się dopasować, z przyczyn ekonomicznych, z wygody, by nie marnować czasu, z chęci nieponoszenia odpowiedzialności za drugą osobę w razie rozpadu związku… etc. Dowodzi on, że ich późniejsze małżeństwa są dużo częściej narażone na rozwody i niezadowolenie ze wspólnego zalegalizowanego życia. Pokazuje, że kohabitacja w praktyce tak naprawdę koliduje z normalnym procesem zabiegania o względy przyszłego małżonka, rozwijania się dla tej drugiej osoby, pracy nad sobą. Nie trzeba już przecież odprowadzać narzeczonej do domu ostatnim autobusem, zapewniać o tęsknocie, ani dbać o komunikację z partnerem – skoro mieszka się razem i widuje codziennie, to jest się zwolnionym z takich starań o jakość związku. Mamy już teraz wszystko, podane jak na talerzu. Efekt kohabitacji to więc także odwlekanie ślubu w nieskończoność, pozostawianie drugiej osoby (zwłaszcza kobiety) z nadzieją na „coś więcej”. A kiedy już dochodzi do ślubu, często decyduje o nim przyzwyczajenie, chorobliwe przywiązanie. Trudno rozstać się z osobą, z którą dzieliło się wszystko. Czy można jednak mówić o szczęśliwym małżeństwie z przyzwyczajenia, czy też lęku przed samotnością?
 Pomimo tak powszechnej dziś społecznej akceptacji dla „rozsądnej” decyzji o mieszkaniu na próbę, jest wiele młodych małżeństw, które się na nie nie zdecydowały. Dlaczego? Bo decyzję o związku na całe życie lepiej jest podejmować z pewnego dystansu, w zupełnej wolności, bez przyzwyczajenia do stałej obecności partnera. Ponieważ teraz, po ślubie, doceniają czas oczekiwania i widzą efekty swojego zaangażowania w twórcze narzeczeństwo, które dziś punktuje w małżeństwie.
 Cóż, mieszkanie razem, kiedy nie jest się małżeństwem, to jak granie na elektrycznej gitarze nie podłączonej do prądu. Marne to dźwięki. Kiedy jednak zdecydujemy się na sakramentalne „Tak!”, ten prąd zaczyna płynąć z Bożym błogosławieństwem. Wtedy brzmi prawdziwa muzyka!
 Wbrew temu, co usłyszelibyśmy od wielu młodych ludzi, wspólne zamieszkanie nie jest gwarantem całkowitego poznania naszego partnera. To wypróbowywanie się, niczym przedmiotu z katalogu, który w razie gdyby nie spełniał naszych oczekiwań, możemy odesłać. Z tym, że w przypadku tak zażyłych relacji międzyludzkich nie możemy liczyć na zwrot zainwestowanych środków. Wręcz przeciwnie – nieudany związek na próbę pozostawia rany, o których ciężko zapomnieć. Trudno chyba wymazać z pamięci wspomnienia, kiedy żyło się prawie jak małżeństwo – dzieliło łóżko, wannę i lodówkę. Prawie… tak, robi ogromną różnicę! Czas chodzenia ze sobą, narzeczeństwa, jest czasem wyjątkowym, a wykorzystanie go na wzajemne poznanie się zależy od naszej kreatywności. Wcale nie trzeba dzielić na co dzień mieszkania, by poznać system wartości drugiej osoby, jej podejście do wychowywania dzieci, dysponowania pieniędzmi – warto prowadzić długie i żywe dyskusje. Jest mnóstwo sposobów, by znaleźć takie sytuacje, w których ukochana osoba będzie mogła wykazać się odpowiedzialnością, troską, rezygnacją z siebie.
 Nie jest też koniecznym zobaczyć ją rozczochraną o poranku, by zdecydować czy to kobieta na całe życie, ani zbierać jego brudnych skarpetek, by stwierdzić, że z takim niechlujem to marnowanie życia. Nie można zapominać też, że człowiek zmienia się właściwie przez całe życie, dojrzewa, nabiera mądrości życiowej. Nie wszystko jesteśmy w stanie obiecać, mimo najszczerszych chęci. Często okazuje się, że takie wypróbowywanie się przed ślubem jest złudnym poszukiwaniem ideału, którego – bądźmy realistami – nie znajdziemy. Kiedy mówimy „kocham” czy nie myślimy też o akceptacji wad i niedociągnięć partnera, kochania go takim, jakim jest? Czy mówiąc „kocham” nie myślimy także o chęci stawania się lepszym dla ukochanej osoby, rezygnacji z siebie, by ta druga była z nami szczęśliwa, o gotowości dochodzenia do kompromisów, jeśli takowe mają być dobre dla związku? Taka zapewne powinna być Miłość, która zakłada pewne ryzyko, bo wierzy, że decydując się na ślub, zawieramy małżeńskie przymierze. Wierzymy, że wprowadza nas w rzeczywistość łaski, dzięki której w naszym małżeństwie będzie obecny Bóg. A Jemu zależy, abyśmy byli Jedno.
 Tego, co zarezerwowane dla małżeństwa nie da się przyspieszyć w czasie, przeskoczyć na kolejny etap jeszcze przed małżeńską przysięgą. „Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem” – pisał Kohelet. Tak też: jest czas zakochania pełen ekscytacji i euforii, czas narzeczeństwa wypełniony tęsknotą za byciem 24 godziny na dobę z ukochaną osobą, przeznaczony na dojrzewanie do ślubowania sobie miłości i wierności. I wreszcie jest czas małżeństwa, zupełnie nowy rodzaj relacji, który bez właściwie przeżytych poprzedzających go etapów nie byłby tak pięknym i oczekiwanym. Bo na co czekać, kiedy przed ślubem żyło się już właściwie jak mąż z żoną?
 Niejeden z nas negatywne nastawienie do konkubinatu kojarzy wyłącznie z Kościołem katolickim, warto wiedzieć jednak, że jest to temat, którym zajmują się również naukowcy. Z badań amerykańskich badaczy University of Virginia w Charlottesville wynika, że coraz częstszym zjawiskiem jest tzw. efekt kohabitacji. Dotyczy on par, które zamieszkały razem przed ślubem, aby się dopasować, z przyczyn ekonomicznych, z wygody, by nie marnować czasu, z chęci nieponoszenia odpowiedzialności za drugą osobę w razie rozpadu związku… etc. Dowodzi on, że ich późniejsze małżeństwa są dużo częściej narażone na rozwody i niezadowolenie ze wspólnego zalegalizowanego życia. Pokazuje, że kohabitacja w praktyce tak naprawdę koliduje z normalnym procesem zabiegania o względy przyszłego małżonka, rozwijania się dla tej drugiej osoby, pracy nad sobą. Nie trzeba już przecież odprowadzać narzeczonej do domu ostatnim autobusem, zapewniać o tęsknocie, ani dbać o komunikację z partnerem – skoro mieszka się razem i widuje codziennie, to jest się zwolnionym z takich starań o jakość związku. Mamy już teraz wszystko, podane jak na talerzu. Efekt kohabitacji to więc także odwlekanie ślubu w nieskończoność, pozostawianie drugiej osoby (zwłaszcza kobiety) z nadzieją na „coś więcej”. A kiedy już dochodzi do ślubu, często decyduje o nim przyzwyczajenie, chorobliwe przywiązanie. Trudno rozstać się z osobą, z którą dzieliło się wszystko. Czy można jednak mówić o szczęśliwym małżeństwie z przyzwyczajenia, czy też lęku przed samotnością?
 Pomimo tak powszechnej dziś społecznej akceptacji dla „rozsądnej” decyzji o mieszkaniu na próbę, jest wiele młodych małżeństw, które się na nie nie zdecydowały. Dlaczego? Bo decyzję o związku na całe życie lepiej jest podejmować z pewnego dystansu, w zupełnej wolności, bez przyzwyczajenia do stałej obecności partnera. Ponieważ teraz, po ślubie, doceniają czas oczekiwania i widzą efekty swojego zaangażowania w twórcze narzeczeństwo, które dziś punktuje w małżeństwie.
 Cóż, mieszkanie razem, kiedy nie jest się małżeństwem, to jak granie na elektrycznej gitarze nie podłączonej do prądu. Marne to dźwięki. Kiedy jednak zdecydujemy się na sakramentalne „Tak!”, ten prąd zaczyna płynąć z Bożym błogosławieństwem. Wtedy brzmi prawdziwa muzyka!
Iwona i Dominik Sidor
Czytelnia: