Nasz Kardynał
Toteż radość była wielka, gdy 29 maja 1967 roku rozeszła się wiadomość, że papież Paweł VI mianował naszego Arcypasterza kardynałem. Kiedy rychło po nadejściu tej wiadomości gratulowałem Wujkowi Karolowi tak wielkiego wyróżnienia, przyklęknąłem na jedno kolano i pocałowałem Go w rękę. Na to On najzupełniej nieoczekiwanie zrobił to samo.
- Proszę Księdza Kardynała! - zawołałem zmieszany i zażenowany.
- A co, nie wolno mi? - odparł z figlarnym uśmiechem.
- No wolno, wolno, ale...
Gdy 21 czerwca Ksiądz Kardynał wyjeżdżał do Rzymu, by otrzymać z rąk Ojca Świętego oznaki swej godności, katedra wawelska nie mogła pomieścić wiernych zgromadzonych na pożegnalnej Mszy świętej. Przed opuszczeniem świątyni odmówiliśmy wszyscy mocnym głosem wyznanie wiary. Prowadząc komentarz, powiedziałem: „Proszę zanieść to nasze WIERZĘ świętemu Piotrowi i Ojcu Świętemu Pawłowi VI". W odpowiedzi otrzymałem ciepły, serdeczny uścisk, który do dzisiaj pamiętam.
1 września 1939 roku młody student Karol Wojtyła był chyba jedynym uczestnikiem Mszy pierwszopiątkowej w katedrze wawelskiej wśród wycia syren i huku eksplozji bomb. Niespełna 28 lat później, 9 lipca 1967 roku, wkraczał w progi tej samej katedry jako kardynał. Gdy przed wejściem do świątyni zatrzymał się na specjalnie przygotowanym wysokim podium, błogosławiąc niezmierzone tłumy zgromadzone na wawelskim wzgórzu, entuzjazm był tak wielki, że można go chyba było porównać z powitaniem, jakie zgotował Kraków swojemu Biskupowi, kiedy jako Papież przybył do królewskiego miasta w 1979 roku.
W kazaniu wtedy wygłoszonym usłyszeliśmy znamienne wyznanie: Kiedy Ojciec Święty włożył mi na głowę purpurowy biret, to przez to chciał powiedzieć, ażebym jeszcze bardziej cenił krew. Przede wszystkim, żebym cenił Krew Odkupiciela mojego i żebym o tę cenę Krwi Odkupiciela naszego zastawiał się w Kościele Bożym aż choćby do wylania mojej własnej krwi!
I znów: któż mógł przewidzieć, że słowa te okażą się prorocze i że krew naszego Kardynała - już jako Papieża - rzeczywiście zostanie przelana?!
Bardzo długo przyjmowali krakowianie Komunię świętą w intencji swego Pasterza. Uderzała wiara wszystkich obecnych i świadomość, że uczestniczymy w wielkim wydarzeniu historycznym. A po zakończeniu nabożeństwa -jaki ścisk! Każdy chciał zobaczyć Wujka Karola w purpurze, a może i dotknąć lub nawet zamienić z Nim kilka słów. Z trudem i dopiero po pewnym czasie dotarł do seminarium duchownego na posiłek.
W parę dni po tej uroczystości otrzymałem list od swej dalszej krewnej, osoby starszej i fizycznie niezbyt mocnej. Wybrała się i ona na Wawel, ale w tłumie, jak to zwykle bywa, odepchnęli ją młodsi i silniejsi. Niewiele oczywiście zobaczyła. Z przykrością wspominała swe przeżycia. Ten pełen goryczy list przesłałem Księdzu Kardynałowi, by miał pełny obraz uroczystości nie tylko od strony okrzyków, wiwatów i radosnego entuzjazmu, ale i od strony tych, a z pewnością wielu ich było, którzy - słabi i niezaradni - mogli w intencji Arcypasterza ofiarować najwyżej swój zawód i rozgoryczenie. Nie upłynął tydzień, gdy otrzymałem kopię listu wysłanego przez Księdza Kardynała do tej pani. W liście tym było podzię-kowanie za udział w nabożeństwie oraz wyrazy żalu z powodu przykrych przeżyć, które stały się udziałem adresatki. List kończył się prośbą o modlitwę i błogosławieństwem. Nie muszę dodawać, jak wielkie wrażenie wywarła na tej osobie taka właśnie postawa Księdza Kardynała.
A On nie przestawał zadziwiać i nas, którzy znaliśmy Go trochę bliżej. Wyobraźmy sobie wielką salę w krakowskim seminarium duchownym, wypełnioną po brzegi ludźmi, wśród których są księża, osoby zakonne i świeccy. Wszyscy słuchają z uwagą wygłaszanych refe-ratów, zabierają potem głos w dyskusji, nieraz się ostro spierając. Za stołem prezydialnym na honorowym miejscu siedzi Ksiądz Kardynał Karol Wojtyła. Przed nim stos listów. W czasie obrad widać wyraźnie, jak się zmniejsza liczba nie ruszanych, a powiększa stosik tych, na których już poczyniono odpowiednie notatki. I wreszcie przewodniczący prosi o głos Księdza Kardynała. Myślę sobie: z pewnością powie kilka sensownych, lecz bardzo ogólnych zdań o potrzebie wysiłku w dążeniu do szerzenia Królestwa Bożego, a my będziemy zadowoleni, że w ogóle był wśród nas. I oto - niespodzianka. Wujek Karol omawia dokładnie przebieg dyskusji, przytacza nawet wypowiedzi konkretnych księży, najczęściej podkreślając ich wartość, i dokonuje bardzo trafnego podsumowania, „jakby był najprzytomniejszym uczestnikiem dyskusji", jak to potem gdzieś napisał ksiądz Maliński. „Jak Napoleon..." - mówią zadziwieni uczestnicy obrad.
Ksiądz Kardynał starał się brać udział we wszystkich ważniejszych spotkaniach księży, zwłaszcza w tych, podczas których omawiano sprawy nauczania religii. Były wtedy obecne także siostry zakonne oraz katecheci świeccy. Po wysłuchaniu referatów przypominał z mocą o od-powiedzialności wszystkich za przekazywanie zasad nauki Chrystusa. Wielki nacisk kładł na rolę rodziców. Przypominał też, że biskup jest pierwszym katechetą w diecezji. I tym katechetą pozostał także jako Papież, tylko obszar diecezji znacznie się powiększył...
Niekiedy miałem możność towarzyszenia Wujkowi Karolowi w przerwie obrad, gdy się udawał przez Planty do swego domu. Rozmawialiśmy wtedy o sprawach zakonnych lub też kontynuowali któryś z wątków poru-szanych w dyskusji. Ludzie mijający nas z łatwością rozpoznawali swego Arcypasterza, choć był bez żadnych oznak biskupich, i pozdrawiali Go serdecznie z pełnym szacunku i życzliwości uśmiechem.
- Proszę Księdza Kardynała! - zawołałem zmieszany i zażenowany.
- A co, nie wolno mi? - odparł z figlarnym uśmiechem.
- No wolno, wolno, ale...
Gdy 21 czerwca Ksiądz Kardynał wyjeżdżał do Rzymu, by otrzymać z rąk Ojca Świętego oznaki swej godności, katedra wawelska nie mogła pomieścić wiernych zgromadzonych na pożegnalnej Mszy świętej. Przed opuszczeniem świątyni odmówiliśmy wszyscy mocnym głosem wyznanie wiary. Prowadząc komentarz, powiedziałem: „Proszę zanieść to nasze WIERZĘ świętemu Piotrowi i Ojcu Świętemu Pawłowi VI". W odpowiedzi otrzymałem ciepły, serdeczny uścisk, który do dzisiaj pamiętam.
1 września 1939 roku młody student Karol Wojtyła był chyba jedynym uczestnikiem Mszy pierwszopiątkowej w katedrze wawelskiej wśród wycia syren i huku eksplozji bomb. Niespełna 28 lat później, 9 lipca 1967 roku, wkraczał w progi tej samej katedry jako kardynał. Gdy przed wejściem do świątyni zatrzymał się na specjalnie przygotowanym wysokim podium, błogosławiąc niezmierzone tłumy zgromadzone na wawelskim wzgórzu, entuzjazm był tak wielki, że można go chyba było porównać z powitaniem, jakie zgotował Kraków swojemu Biskupowi, kiedy jako Papież przybył do królewskiego miasta w 1979 roku.
W kazaniu wtedy wygłoszonym usłyszeliśmy znamienne wyznanie: Kiedy Ojciec Święty włożył mi na głowę purpurowy biret, to przez to chciał powiedzieć, ażebym jeszcze bardziej cenił krew. Przede wszystkim, żebym cenił Krew Odkupiciela mojego i żebym o tę cenę Krwi Odkupiciela naszego zastawiał się w Kościele Bożym aż choćby do wylania mojej własnej krwi!
I znów: któż mógł przewidzieć, że słowa te okażą się prorocze i że krew naszego Kardynała - już jako Papieża - rzeczywiście zostanie przelana?!
Bardzo długo przyjmowali krakowianie Komunię świętą w intencji swego Pasterza. Uderzała wiara wszystkich obecnych i świadomość, że uczestniczymy w wielkim wydarzeniu historycznym. A po zakończeniu nabożeństwa -jaki ścisk! Każdy chciał zobaczyć Wujka Karola w purpurze, a może i dotknąć lub nawet zamienić z Nim kilka słów. Z trudem i dopiero po pewnym czasie dotarł do seminarium duchownego na posiłek.
W parę dni po tej uroczystości otrzymałem list od swej dalszej krewnej, osoby starszej i fizycznie niezbyt mocnej. Wybrała się i ona na Wawel, ale w tłumie, jak to zwykle bywa, odepchnęli ją młodsi i silniejsi. Niewiele oczywiście zobaczyła. Z przykrością wspominała swe przeżycia. Ten pełen goryczy list przesłałem Księdzu Kardynałowi, by miał pełny obraz uroczystości nie tylko od strony okrzyków, wiwatów i radosnego entuzjazmu, ale i od strony tych, a z pewnością wielu ich było, którzy - słabi i niezaradni - mogli w intencji Arcypasterza ofiarować najwyżej swój zawód i rozgoryczenie. Nie upłynął tydzień, gdy otrzymałem kopię listu wysłanego przez Księdza Kardynała do tej pani. W liście tym było podzię-kowanie za udział w nabożeństwie oraz wyrazy żalu z powodu przykrych przeżyć, które stały się udziałem adresatki. List kończył się prośbą o modlitwę i błogosławieństwem. Nie muszę dodawać, jak wielkie wrażenie wywarła na tej osobie taka właśnie postawa Księdza Kardynała.
A On nie przestawał zadziwiać i nas, którzy znaliśmy Go trochę bliżej. Wyobraźmy sobie wielką salę w krakowskim seminarium duchownym, wypełnioną po brzegi ludźmi, wśród których są księża, osoby zakonne i świeccy. Wszyscy słuchają z uwagą wygłaszanych refe-ratów, zabierają potem głos w dyskusji, nieraz się ostro spierając. Za stołem prezydialnym na honorowym miejscu siedzi Ksiądz Kardynał Karol Wojtyła. Przed nim stos listów. W czasie obrad widać wyraźnie, jak się zmniejsza liczba nie ruszanych, a powiększa stosik tych, na których już poczyniono odpowiednie notatki. I wreszcie przewodniczący prosi o głos Księdza Kardynała. Myślę sobie: z pewnością powie kilka sensownych, lecz bardzo ogólnych zdań o potrzebie wysiłku w dążeniu do szerzenia Królestwa Bożego, a my będziemy zadowoleni, że w ogóle był wśród nas. I oto - niespodzianka. Wujek Karol omawia dokładnie przebieg dyskusji, przytacza nawet wypowiedzi konkretnych księży, najczęściej podkreślając ich wartość, i dokonuje bardzo trafnego podsumowania, „jakby był najprzytomniejszym uczestnikiem dyskusji", jak to potem gdzieś napisał ksiądz Maliński. „Jak Napoleon..." - mówią zadziwieni uczestnicy obrad.
Ksiądz Kardynał starał się brać udział we wszystkich ważniejszych spotkaniach księży, zwłaszcza w tych, podczas których omawiano sprawy nauczania religii. Były wtedy obecne także siostry zakonne oraz katecheci świeccy. Po wysłuchaniu referatów przypominał z mocą o od-powiedzialności wszystkich za przekazywanie zasad nauki Chrystusa. Wielki nacisk kładł na rolę rodziców. Przypominał też, że biskup jest pierwszym katechetą w diecezji. I tym katechetą pozostał także jako Papież, tylko obszar diecezji znacznie się powiększył...
Niekiedy miałem możność towarzyszenia Wujkowi Karolowi w przerwie obrad, gdy się udawał przez Planty do swego domu. Rozmawialiśmy wtedy o sprawach zakonnych lub też kontynuowali któryś z wątków poru-szanych w dyskusji. Ludzie mijający nas z łatwością rozpoznawali swego Arcypasterza, choć był bez żadnych oznak biskupich, i pozdrawiali Go serdecznie z pełnym szacunku i życzliwości uśmiechem.
Leon Knabit OSB
Spotkania z Wujkiem Karolem
Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC
Spotkania z Wujkiem Karolem
Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC
Czytelnia: