Najmocniejszy
W czasach, kiedy wiara w naszego Pana Jezusa Chrystusa walczyła jeszcze o to, by zatryumfować na ziemi, a jej święci mocarze cierpieli prześladowania ze strony pogan i narażeni byli na męczeństwo, urodził się i większą część swojej młodości spędził w kraju Kanaan nadzwyczajnie silny wojownik o olbrzymiej postawie i imieniu Ofer. Żyjąc sobie swobodnie w okolicy surowej i dzikiej, zajmował się przez większość czasu niebezpiecznymi polowaniami.
Posuwając się w latach, Ofer coraz większe upodobanie znajdował w swojej sile i coraz częściej uznawał za słuszne używanie Jej wobec wszystkich, albowiem nikt mu nie dorównywał w walce z dzikimi bestiami, w zwalaniu i rąbaniu drzew w lesie, w wyrywaniu kamieni.
Ale pewnego dnia, kiedy bardzo oddalił się od swojej wsi, natknął się na galilejskiego kupca, który wędrował w stronę Cezarei w towarzystwie wielkiej liczby stug, z wielbłądami uginającymi się pod brzemieniem ładunków.
Ofer przystanął i przyglądał się, oczarowany. Ze swej strony kupiec, zdumiony doprawdy nadzwyczajną postacią olbrzyma skinął nań, by podszedł.Ten posłuchał bez lęku.
Skwapliwi słudzy przygotowywali wieczerzę. Ofer przyjął zaproszenie, nawet nie dziękując i w czasie posiłku robił wszystko, co się dało, by pojąć coś z tego, co mówił cudzoziemiec.
A to, co widział wokół kupca, wystarczyło mu, by przekonać się, że ten obcy wzniósł się na szczyt wielkości, przepychu i mocy.
W sumie wydało mu się słuszne pozostać u boku kupca i jemu tylko służyć. Tak więc, kiedy namioty zostały zwinięte, Ofer swoimi olbrzymimi łapskami w jednym mgnieniu oka zrobił, co robiło razem dziesięcioro sług.
- Pójdziesz ze mną? - spytał kupiec.
- Tak, tak, z tobą.
- Świetnie, Oferze. Chodź. Kawałek drogi przebędziemy razem.
Przez cały wieczór Ofer dwoił się i troił, by okazać, jak jest użyteczny. Zrozumiał w końcu język, którym mówił kupiec, nauczył się jego imienia, które brzmiało Eliakim. Kiedy znaleźli się już blisko Cezarei, Ofer rzekł pewnego wieczoru:
- Jesteś bardzo silny, Eliakimie, a także bardzo bogaty i mądry, najpotężniejszy ze wszystkich, gdyż widziałeś mnóstwo ludzi i posiadasz mnóstwo rzeczy. Dlatego cię miłuję.
Ale po krótkim pobycie w Cezarei olbrzym zrozumiał jako tako swoją pomyłkę. Zdał sobie sprawę, że są tysiące kupców wartych tyleż, co Eliakim, a nawet więcej niż on. Potem dowiedział się, że w Cezarei mieszka tetrarcha, który ma piękny pałac z ogrodami, łaźniami, wielką liczbą uzbrojonych po zęby żołnierzy. Dlatego zwolnił się czym prędzej stanął w pałacu tetrarchy Cezarei.
- Słyszałem, że rządzisz tym miastem.
- Z pewnością - odparł ze śmiechem wielki pan - a również całym Saronem, Judea i Palestyną.
- Znaczy to, że jesteś najpotężniejszy ze wszystkich ludzi.
- Dobrze powiedziałeś. Ja rozkazuję wszystkim. Pomyśl tylko, poczciwy człeku, że mogę każdego ukrzyżować albo ściąć, jeśli tylko zechcę.
- No właśnie, właśnie, to świetne - rzekł Ofer. - Oto coś, czego Eliakim uczynić nie może.
- Lecz powiedz mi, czego właściwie ode mnie oczekujesz?
- Chcę pozostać przy tobie i służyć ci, gdyż lubię służyć najpotężniejszemu człowiekowi ze wszystkich.
- Jak się nazywasz?
- Ofer.
- Dobrze. Ubiorą cię należycie i od tej pory będziesz zawsze u mojego boku.
Ale jego radość nie trwała długo i nadszedł dzień, kiedy usłyszał jak ktoś karci tetrarchę z wielką arogancją.Oznacza to więc - pomyślał sobie - że ten wielki pan w lamowanej todze jest mocniejszy od tetrarchy.
- Wybaczcie mi, panie - rzekł doń Ofer - leży mi na sercu, by dowiedzieć się, jak to się dzieje, że możesz z moim panem obchodzić się tak, jak przed chwilą uczyniłeś?
- Ach, więc to ty jesteś tym sławnym olbrzymem, który stoi z otwartymi ustami przy swoim pięknym i błyszczącym tetrarsze! Nie tylko jest mi on we wszystkim posłuszny, ale wystarczy jedno moje słowo, by zabrać mu całe jego królestwo.
- Kimże więc jesteś? Jesteś może jeszcze większym od niego królem?
- Nie, nie, jestem tylko zwykłym rycerzem i nazywam się Tytus Fulwiusz Nomentanus, jestem rzymskim wioślarzem i pro konsulem w Cezarei. Dowiedz się, że przybyłem tu w imieniu pewnego człowieka, który naprawdę jest najpotężniejszy i budzi największy lęk na całym świecie.
- Och, powiedz mi, błagam, imię tego cudownego człowieka.
- Jest nim boski Marek Juliusz Filip Arab, rzymski cesarz.
- Gdzie mogę go znaleźć?
- W Rzymie.
- W Rzymie? Gdzie jest Rzym? Może to miasto? Jest równie piękne jak Cezarea?
- Rzym jest tysiąc razy piękniejszy.
- I powiadasz, że tam przebywa ten Cezar, który jest najpotężniejszy z ludzi?
- Oczywiście.
- Błagam cię więc, panie, zabierz mnie ze sobą, bym mógł poznać Cezara i służyć mu na zawsze.
Miesiąc potem, wcielony już do wojska, wielce miłowany przez towarzyszy broni, znalazł się w Jerycho, gdzie prowadził życie gnuśne. Pewnego razu Ofer dotarł do skalistego zbocza i patrzył jak lśnią w dole brunatne wody jeziora, kiedy nagle ukazał się jakiś człowiek, który mu się przyglądał.
- Witaj, Oferze.
- Skąd mnie znasz?
- Mogę powiedzieć, że czekałem na ciebie. Od jakiegoś czasu bawię się doskonale za twoimi plecami, kiedy ty tak zaciekle szukasz najpotężniejszego człowieka na świecie. Cezar nie jest najpotężniejszy. Nim miną dwa lata zostanie zamordowany.
- Więc może ty wiesz, kto jest potężniejszy od Cezara i komu będę mógł służyć już na zawsze.
- Oferze, jestem nim ja. Służ mnie, gdyż moje królestwo jest rozległe na cały świat. Służ mnie, Adocynie. Przyjmij to imię, które ci daję, a będę już umiał przekonać cię, że jestem naprawdę Panem Wiekuistym.
- Jeśli mówisz prawdę, będę szczęśliwy, mogąc ci służyć.
W ten sposób olbrzym stał się Adocynem i sługą szatana, króla tego świata. Pewnego dnia Adocyn i diabeł podróżowali szybko dosyć wąską ścieżką nad brzegiem złowieszczej rzeki Orontes, kiedy dostrzegli staruszka, który jechał z naprzeciwka na osiołku. Szatan zatrzymał w miejscu swojego konia.
- Co tam?
- Chyba lepiej będzie cofnąć się.
- Zdaje mi się, że drży ci głos?
- Mnie? Co ty sobie myślisz, głupcze?
- Trwożysz się coraz bardziej.
- Precz.
- Nie.
Ale im bardziej starzec się zbliżał, tym większe niewysłowione męki przeżywał diabeł.
- Boisz się tego starca, jest zatem potężniejszy od ciebie, więc rzucam cię, by służyć jemu. Dowiedź mi, że się go nie lękasz, staw mu czoło, zabij go, a będę ci posłuszny.
Staruszek znalazł się w odległości może dwudziestu kroków. Ubrany był w brunatny wór i przyciskał do piersi prosty drewniany krzyż. Szatan drżał niby krzew na wietrze. Koń stanął dęba, rżąc, a potem pomknął szalonym galopem i zniknął wraz ze swoim niecnym jeźdźcem.
- Jednak uciekł!
- Kto? - zapytał starzec.
- Mój pan. Zląkł się ciebie.
- Mnie? Bał się czegoś innego.
- Bał się ciebie, jest to zatem dowód, że jesteś od niego mocniejszy.
- Wiedz, że to nie ja zmusiłem go do ucieczki, ale znak Odkupienia, który noszę na sobie, krzyż. Twój wielki błąd polega na tym, że szukasz sobie pana na ścieżkach tego świata, choć ta ziemia nie jest twoją ojczyzną.
- Nie rozumiem twojej mowy, proszę cię więc, byś mi odpowiedział na jedno pytanie. Kto jest twoim panem?
- Odkupiciel Jezus.
- Jest mocniejszy od mojego niedawnego pana?
- Bez wątpienia.
- Jest także najpotężniejszym Panem na ziemi.
- Jest Stwórcą i Panem całego świata.
- Nikt nie może Go przemóc?
- Nikt.
- W takim razie powiedzże mi, jak służyć twojemu Jezusowi. Gdzie jest? Czy można Go zobaczyć?
- Znaleźć Jezusa! Zobaczyć Jezusa!
- No właśnie.
- Jest to sprawa najłatwiejsza i jednocześnie najtrudniejsza. Znaleźć Go jest rzeczą najtrudniejszą ze wszystkich, gdyż trzeba żałować popełnionego zła, obiecać sobie, że nigdy się do niego nie wróci, kochać nade wszystko Jezusa, kochać bliźniego jak siebie samego, stawiać czoło zmęczeniu i znosić cierpliwie wszystkie próby, na jakie zechce nas wystawić.
- Dobrze - odparł Adocyn - będę żałował zła, nie lękam się zmęczenia. Powiedz mi tylko, jakiego rodzaju są te trudy?
- Jest to modlitwa.
- Nie umiem się modlić.
- Więc cię nauczę.
- Nic z tego. Znam siebie i wiem, że w taką głowę jak moja nie zdołasz wbić nawet trzech słów po kolei.
- Czy znasz rzekę, nad którą żeśmy się spotkali?
- To rzeka Orontes.
- Nieopodal jest bród niebezpieczny, zwłaszcza w porze przyboru wody. Nakazuję ci w imieniu naszego Pana, byś poszedł nad rzekę i zbudował chatę. Tam spędzisz swoje dni, przenosząc ludzi z miłości do Boga.
Po kilku dniach chata Adocyna była gotowa. Starzec przychodził często, żeby opowiadać mu o Jezusie.
- Ale kiedy będę mógł Go zobaczyć?
- Pewnego dnia ujrzysz Go w całej Jego chwale.
- Nie widzę Go teraz.
Pewnego dnia Adocyn podniósł głowę i widzi, że stoi przed nim jasnowłose dziecko.
- Och - mówi drgnąwszy - musiałeś zbłądzić, pędraku!
- Chcę się przeprawić.
- Przeprawić się? Nic łatwiejszego, piękne dziecko. Lecz kimże jesteś? I czemu znalazłoś się tu samo?
Dziecię nie odpowiedziało. Popatrzyło na rzekę, potem podniosło wzrok na olbrzyma.
- Nie lękasz się? - spytało.
- Czegóż to miałby się lękać? Wydajesz się mi lekki jak piórko.
I to mówiąc wziął dziecko pod pachy, uniósł, wysoko podrzucając do nieba i przycisnął sobie do piersi, przytrzymując lewym ramieniem.
- Uchwyć mnie mocno za szyję! Cóż za lodowata woda! I jaki prąd!W jednej chwili rozległ się daleki grzmot. Niebo okryło się mrokiem, jakby to była noc.
- Chcesz zawrócić? - pyta olbrzym.
- Idź dalej - odpowiada dziecko.
Chwiejąc się pod dziwnym brzemieniem dotarł do miejsca, gdzie woda sięgała mu po szyję, ale ciągle trzymał mocno lewą ręką dziecko, które teraz ciążyło mu, jakby było górą. Woda podniosła mu się aż do oczu, któraś fala zalała mu głowę.
- To już koniec - pomyślał. - Jezusie Chrystusie, pomóż!
Zaraz woda opadła mu do szyi i mógł oddychać. Postawił krok i wydało mu się, że dno się podnosi. Rozpaczliwy wysiłek i woda sięga mu tylko do ramion. Rozległ się rozdzierający huk grzmotu, a olbrzymowi wydało się, że słyszy:
- Odwagi! Niesiesz Chrystusa!
Wtedy Adocyn zrobił kilka kroków. I oto woda sięgała mu już tylko do piersi. Zatrzymał się dysząc ciężko, zaczerpnął głęboki haust powietrza. Przeszedł jeszcze kilka kroków i brzemię stało się znośniejsze.
Wspiął się na brzeg, a jego szeroka dysząca ciężko pierś wznosiła się w porywie radości. Postawił chłopczyka, padł na kolana i pochylił czoło do ziemi.Kiedy je uniósł, dziecko już zniknęło.
Adocyn nie marnował czasu i tego samego wieczoru był w chacie starca Serapiusza. Ledwie ujrzał starca, pobiegł ku niemu, chwycił w ramiona i powiedział, że jego pokuta trwała wystarczająco długo i że chce koniecznie przyjąć chrzest.Następnego dnia udali się do patriarchy Cypriana.
- Lecz Adocyn - oznajmił stary patriarcha - to imię grobowe, które teraz ci nie przystoi.
- Moje imię? Tak, tak. Chętnie je zmienię.
- Jakie podoba ci się najbardziej? Słuchamy.
Olbrzym chciałby znaleźć się na dwadzieścia łokci pod ziemią i nawet nie otworzył ust.
- Mógłbym nazwać cię Stefanem. Czy podoba ci się? Oblicze olbrzyma rozświetliło się na myśl, która zrodziła się w jego głowie.- Wolałbyś więc inne imię? Olbrzym skinął głową, że tak.
- A jakie? Słuchamy.
- Chciałbym imię, które oznaczałoby: Człowiek, który niósł Jezusa Chrystusa na ramionach.
- Więc Krzysztof?
- Krzysztof bardzo mi się podoba. I w ten sposób olbrzym został ochrzczony w dniu Wielkiej Nocy i odział się na osiem dni w białą suknię neofitów.
Posuwając się w latach, Ofer coraz większe upodobanie znajdował w swojej sile i coraz częściej uznawał za słuszne używanie Jej wobec wszystkich, albowiem nikt mu nie dorównywał w walce z dzikimi bestiami, w zwalaniu i rąbaniu drzew w lesie, w wyrywaniu kamieni.
Ale pewnego dnia, kiedy bardzo oddalił się od swojej wsi, natknął się na galilejskiego kupca, który wędrował w stronę Cezarei w towarzystwie wielkiej liczby stug, z wielbłądami uginającymi się pod brzemieniem ładunków.
Ofer przystanął i przyglądał się, oczarowany. Ze swej strony kupiec, zdumiony doprawdy nadzwyczajną postacią olbrzyma skinął nań, by podszedł.Ten posłuchał bez lęku.
Skwapliwi słudzy przygotowywali wieczerzę. Ofer przyjął zaproszenie, nawet nie dziękując i w czasie posiłku robił wszystko, co się dało, by pojąć coś z tego, co mówił cudzoziemiec.
A to, co widział wokół kupca, wystarczyło mu, by przekonać się, że ten obcy wzniósł się na szczyt wielkości, przepychu i mocy.
W sumie wydało mu się słuszne pozostać u boku kupca i jemu tylko służyć. Tak więc, kiedy namioty zostały zwinięte, Ofer swoimi olbrzymimi łapskami w jednym mgnieniu oka zrobił, co robiło razem dziesięcioro sług.
- Pójdziesz ze mną? - spytał kupiec.
- Tak, tak, z tobą.
- Świetnie, Oferze. Chodź. Kawałek drogi przebędziemy razem.
Przez cały wieczór Ofer dwoił się i troił, by okazać, jak jest użyteczny. Zrozumiał w końcu język, którym mówił kupiec, nauczył się jego imienia, które brzmiało Eliakim. Kiedy znaleźli się już blisko Cezarei, Ofer rzekł pewnego wieczoru:
- Jesteś bardzo silny, Eliakimie, a także bardzo bogaty i mądry, najpotężniejszy ze wszystkich, gdyż widziałeś mnóstwo ludzi i posiadasz mnóstwo rzeczy. Dlatego cię miłuję.
Ale po krótkim pobycie w Cezarei olbrzym zrozumiał jako tako swoją pomyłkę. Zdał sobie sprawę, że są tysiące kupców wartych tyleż, co Eliakim, a nawet więcej niż on. Potem dowiedział się, że w Cezarei mieszka tetrarcha, który ma piękny pałac z ogrodami, łaźniami, wielką liczbą uzbrojonych po zęby żołnierzy. Dlatego zwolnił się czym prędzej stanął w pałacu tetrarchy Cezarei.
- Słyszałem, że rządzisz tym miastem.
- Z pewnością - odparł ze śmiechem wielki pan - a również całym Saronem, Judea i Palestyną.
- Znaczy to, że jesteś najpotężniejszy ze wszystkich ludzi.
- Dobrze powiedziałeś. Ja rozkazuję wszystkim. Pomyśl tylko, poczciwy człeku, że mogę każdego ukrzyżować albo ściąć, jeśli tylko zechcę.
- No właśnie, właśnie, to świetne - rzekł Ofer. - Oto coś, czego Eliakim uczynić nie może.
- Lecz powiedz mi, czego właściwie ode mnie oczekujesz?
- Chcę pozostać przy tobie i służyć ci, gdyż lubię służyć najpotężniejszemu człowiekowi ze wszystkich.
- Jak się nazywasz?
- Ofer.
- Dobrze. Ubiorą cię należycie i od tej pory będziesz zawsze u mojego boku.
Ale jego radość nie trwała długo i nadszedł dzień, kiedy usłyszał jak ktoś karci tetrarchę z wielką arogancją.Oznacza to więc - pomyślał sobie - że ten wielki pan w lamowanej todze jest mocniejszy od tetrarchy.
- Wybaczcie mi, panie - rzekł doń Ofer - leży mi na sercu, by dowiedzieć się, jak to się dzieje, że możesz z moim panem obchodzić się tak, jak przed chwilą uczyniłeś?
- Ach, więc to ty jesteś tym sławnym olbrzymem, który stoi z otwartymi ustami przy swoim pięknym i błyszczącym tetrarsze! Nie tylko jest mi on we wszystkim posłuszny, ale wystarczy jedno moje słowo, by zabrać mu całe jego królestwo.
- Kimże więc jesteś? Jesteś może jeszcze większym od niego królem?
- Nie, nie, jestem tylko zwykłym rycerzem i nazywam się Tytus Fulwiusz Nomentanus, jestem rzymskim wioślarzem i pro konsulem w Cezarei. Dowiedz się, że przybyłem tu w imieniu pewnego człowieka, który naprawdę jest najpotężniejszy i budzi największy lęk na całym świecie.
- Och, powiedz mi, błagam, imię tego cudownego człowieka.
- Jest nim boski Marek Juliusz Filip Arab, rzymski cesarz.
- Gdzie mogę go znaleźć?
- W Rzymie.
- W Rzymie? Gdzie jest Rzym? Może to miasto? Jest równie piękne jak Cezarea?
- Rzym jest tysiąc razy piękniejszy.
- I powiadasz, że tam przebywa ten Cezar, który jest najpotężniejszy z ludzi?
- Oczywiście.
- Błagam cię więc, panie, zabierz mnie ze sobą, bym mógł poznać Cezara i służyć mu na zawsze.
Miesiąc potem, wcielony już do wojska, wielce miłowany przez towarzyszy broni, znalazł się w Jerycho, gdzie prowadził życie gnuśne. Pewnego razu Ofer dotarł do skalistego zbocza i patrzył jak lśnią w dole brunatne wody jeziora, kiedy nagle ukazał się jakiś człowiek, który mu się przyglądał.
- Witaj, Oferze.
- Skąd mnie znasz?
- Mogę powiedzieć, że czekałem na ciebie. Od jakiegoś czasu bawię się doskonale za twoimi plecami, kiedy ty tak zaciekle szukasz najpotężniejszego człowieka na świecie. Cezar nie jest najpotężniejszy. Nim miną dwa lata zostanie zamordowany.
- Więc może ty wiesz, kto jest potężniejszy od Cezara i komu będę mógł służyć już na zawsze.
- Oferze, jestem nim ja. Służ mnie, gdyż moje królestwo jest rozległe na cały świat. Służ mnie, Adocynie. Przyjmij to imię, które ci daję, a będę już umiał przekonać cię, że jestem naprawdę Panem Wiekuistym.
- Jeśli mówisz prawdę, będę szczęśliwy, mogąc ci służyć.
W ten sposób olbrzym stał się Adocynem i sługą szatana, króla tego świata. Pewnego dnia Adocyn i diabeł podróżowali szybko dosyć wąską ścieżką nad brzegiem złowieszczej rzeki Orontes, kiedy dostrzegli staruszka, który jechał z naprzeciwka na osiołku. Szatan zatrzymał w miejscu swojego konia.
- Co tam?
- Chyba lepiej będzie cofnąć się.
- Zdaje mi się, że drży ci głos?
- Mnie? Co ty sobie myślisz, głupcze?
- Trwożysz się coraz bardziej.
- Precz.
- Nie.
Ale im bardziej starzec się zbliżał, tym większe niewysłowione męki przeżywał diabeł.
- Boisz się tego starca, jest zatem potężniejszy od ciebie, więc rzucam cię, by służyć jemu. Dowiedź mi, że się go nie lękasz, staw mu czoło, zabij go, a będę ci posłuszny.
Staruszek znalazł się w odległości może dwudziestu kroków. Ubrany był w brunatny wór i przyciskał do piersi prosty drewniany krzyż. Szatan drżał niby krzew na wietrze. Koń stanął dęba, rżąc, a potem pomknął szalonym galopem i zniknął wraz ze swoim niecnym jeźdźcem.
- Jednak uciekł!
- Kto? - zapytał starzec.
- Mój pan. Zląkł się ciebie.
- Mnie? Bał się czegoś innego.
- Bał się ciebie, jest to zatem dowód, że jesteś od niego mocniejszy.
- Wiedz, że to nie ja zmusiłem go do ucieczki, ale znak Odkupienia, który noszę na sobie, krzyż. Twój wielki błąd polega na tym, że szukasz sobie pana na ścieżkach tego świata, choć ta ziemia nie jest twoją ojczyzną.
- Nie rozumiem twojej mowy, proszę cię więc, byś mi odpowiedział na jedno pytanie. Kto jest twoim panem?
- Odkupiciel Jezus.
- Jest mocniejszy od mojego niedawnego pana?
- Bez wątpienia.
- Jest także najpotężniejszym Panem na ziemi.
- Jest Stwórcą i Panem całego świata.
- Nikt nie może Go przemóc?
- Nikt.
- W takim razie powiedzże mi, jak służyć twojemu Jezusowi. Gdzie jest? Czy można Go zobaczyć?
- Znaleźć Jezusa! Zobaczyć Jezusa!
- No właśnie.
- Jest to sprawa najłatwiejsza i jednocześnie najtrudniejsza. Znaleźć Go jest rzeczą najtrudniejszą ze wszystkich, gdyż trzeba żałować popełnionego zła, obiecać sobie, że nigdy się do niego nie wróci, kochać nade wszystko Jezusa, kochać bliźniego jak siebie samego, stawiać czoło zmęczeniu i znosić cierpliwie wszystkie próby, na jakie zechce nas wystawić.
- Dobrze - odparł Adocyn - będę żałował zła, nie lękam się zmęczenia. Powiedz mi tylko, jakiego rodzaju są te trudy?
- Jest to modlitwa.
- Nie umiem się modlić.
- Więc cię nauczę.
- Nic z tego. Znam siebie i wiem, że w taką głowę jak moja nie zdołasz wbić nawet trzech słów po kolei.
- Czy znasz rzekę, nad którą żeśmy się spotkali?
- To rzeka Orontes.
- Nieopodal jest bród niebezpieczny, zwłaszcza w porze przyboru wody. Nakazuję ci w imieniu naszego Pana, byś poszedł nad rzekę i zbudował chatę. Tam spędzisz swoje dni, przenosząc ludzi z miłości do Boga.
Po kilku dniach chata Adocyna była gotowa. Starzec przychodził często, żeby opowiadać mu o Jezusie.
- Ale kiedy będę mógł Go zobaczyć?
- Pewnego dnia ujrzysz Go w całej Jego chwale.
- Nie widzę Go teraz.
Pewnego dnia Adocyn podniósł głowę i widzi, że stoi przed nim jasnowłose dziecko.
- Och - mówi drgnąwszy - musiałeś zbłądzić, pędraku!
- Chcę się przeprawić.
- Przeprawić się? Nic łatwiejszego, piękne dziecko. Lecz kimże jesteś? I czemu znalazłoś się tu samo?
Dziecię nie odpowiedziało. Popatrzyło na rzekę, potem podniosło wzrok na olbrzyma.
- Nie lękasz się? - spytało.
- Czegóż to miałby się lękać? Wydajesz się mi lekki jak piórko.
I to mówiąc wziął dziecko pod pachy, uniósł, wysoko podrzucając do nieba i przycisnął sobie do piersi, przytrzymując lewym ramieniem.
- Uchwyć mnie mocno za szyję! Cóż za lodowata woda! I jaki prąd!W jednej chwili rozległ się daleki grzmot. Niebo okryło się mrokiem, jakby to była noc.
- Chcesz zawrócić? - pyta olbrzym.
- Idź dalej - odpowiada dziecko.
Chwiejąc się pod dziwnym brzemieniem dotarł do miejsca, gdzie woda sięgała mu po szyję, ale ciągle trzymał mocno lewą ręką dziecko, które teraz ciążyło mu, jakby było górą. Woda podniosła mu się aż do oczu, któraś fala zalała mu głowę.
- To już koniec - pomyślał. - Jezusie Chrystusie, pomóż!
Zaraz woda opadła mu do szyi i mógł oddychać. Postawił krok i wydało mu się, że dno się podnosi. Rozpaczliwy wysiłek i woda sięga mu tylko do ramion. Rozległ się rozdzierający huk grzmotu, a olbrzymowi wydało się, że słyszy:
- Odwagi! Niesiesz Chrystusa!
Wtedy Adocyn zrobił kilka kroków. I oto woda sięgała mu już tylko do piersi. Zatrzymał się dysząc ciężko, zaczerpnął głęboki haust powietrza. Przeszedł jeszcze kilka kroków i brzemię stało się znośniejsze.
Wspiął się na brzeg, a jego szeroka dysząca ciężko pierś wznosiła się w porywie radości. Postawił chłopczyka, padł na kolana i pochylił czoło do ziemi.Kiedy je uniósł, dziecko już zniknęło.
Adocyn nie marnował czasu i tego samego wieczoru był w chacie starca Serapiusza. Ledwie ujrzał starca, pobiegł ku niemu, chwycił w ramiona i powiedział, że jego pokuta trwała wystarczająco długo i że chce koniecznie przyjąć chrzest.Następnego dnia udali się do patriarchy Cypriana.
- Lecz Adocyn - oznajmił stary patriarcha - to imię grobowe, które teraz ci nie przystoi.
- Moje imię? Tak, tak. Chętnie je zmienię.
- Jakie podoba ci się najbardziej? Słuchamy.
Olbrzym chciałby znaleźć się na dwadzieścia łokci pod ziemią i nawet nie otworzył ust.
- Mógłbym nazwać cię Stefanem. Czy podoba ci się? Oblicze olbrzyma rozświetliło się na myśl, która zrodziła się w jego głowie.- Wolałbyś więc inne imię? Olbrzym skinął głową, że tak.
- A jakie? Słuchamy.
- Chciałbym imię, które oznaczałoby: Człowiek, który niósł Jezusa Chrystusa na ramionach.
- Więc Krzysztof?
- Krzysztof bardzo mi się podoba. I w ten sposób olbrzym został ochrzczony w dniu Wielkiej Nocy i odział się na osiem dni w białą suknię neofitów.
Ediicare ella bonta, Scuola 1958
Czytelnia: