Nie ma wiary bez ofiary
– Postawa człowieka, który mówi, że jest wierzący, ale niepraktykujący, nie ma żadnego logicznego uzasadnienia. Podobnie jak postawa niepraktykującego lekarza, policjanta, stolarza, męża czy żony. Dlaczego więc na płaszczyźnie wiary spotykamy się z takim sformułowaniem? U podstaw takich stwierdzeń tkwi nieznajomość wiary.
Jest to także pewna zasłona dymna, za którą kryje się pigritia vulgaris, czyli lenistwo pospolite i niechęć do wysiłku, co ujawnia się również w postawie wobec Pana Boga. Współczesność jak gdyby temu sprzyja. Żyjemy w czasach konsumpcjonizmu, dążenia do wygody; jesteśmy przekonani, że wszystko się nam należy. To są czasy, które nie sprzyjają temu, co jest w wierze czynnikiem podstawowym – a jest nim ofiara, pewien wysiłek. Powiada się: nie ma wiary bez ofiary. Wiara wymaga poświęcenia, dania czegoś z siebie. W tym napięciu człowiek broni się fałszywą troską o siebie samego i swój materialny czy psychiczny dobytek. Pan Jezus mówił wyraźnie, że łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do Królestwa. Nie chodzi tu może o jakieś bogactwo materialne, bo różnie z tym bywa w naszych czasach, ale o nastawienie na zdobywanie i nieustanne pomnażanie dóbr materialnych. To człowieka od Boga w jakiś sposób odsuwa. Jeżeli wiara wymaga jakiegoś osobistego zaangażowania i wyrzeczenia, to człowiek przed tym ucieka.
Chciałoby się, żeby człowiek był zaangażowany w wiarę zarówno rozumem, jak i wolą. Kierowanie tymi władzami wymaga codziennej troski, a więc związane jest z pewnym wysiłkiem. Jeżeli człowiek nie przyzwyczaił się od dziecka do współdziałania w przyjaźni z Panem Bogiem, jeśli Go dobrze nie poznał, nie pokochał i nie rozsmakował się w tej przyjaźni, to nic dziwnego, że zamiast miłości – dostrzega ciężar obowiązków, przed którymi się broni.
– Wiele osób jednak uważa się za ludzi wierzących i twierdzi, że na swój sposób praktykują wiarę. Są przekonani, że Bóg jest wszędzie, że można się z Nim spotykać na spacerze w parku czy w rozmowie osobistej, a niekoniecznie chodzić do kościoła na jakieś nabożeństwa…
– Myślę, że tu też mamy do czynienia z fałszywą samoobroną. W niektórych rodzinach wiarę przeżywa się zbyt naskórkowo, nic więc dziwnego, że przy życiowych wstrząsach wiara może się zagubić. Wiara jest formą przyjaźni, formą miłości i podlega takim samym prawom, jakim one podlegają. Miłość i przyjaźń szukają jakichś form zewnętrznych i w nich się wyrażają. Wystarczy popatrzeć, jak zachowują się ludzie zakochani. Jeżeli zginie wewnętrzne zaangażowanie, a chce się zachować pozory, człowiek chwyta się różnych fałszywych ogólników, w które ani on sam, ani inni nie wierzą. Ktoś mówi np., że skoro Pan Bóg jest wszędzie, to wszędzie można się modlić. On sam najchętniej modli się w górach. A na pytanie, kiedy tam był ostatni raz, odpowiada, że
10 lat temu. Kiedy zapytałem więźnia, czy modli się w nowej kaplicy, natychmiast usłyszałem: „Nie mam czasu”, a siedział w więzieniu już kilkanaście lat. Takimi stereotypami oszukujemy samych siebie i innych.
Czyli, krótko mówiąc, wiara nie jest zakorzeniona w człowieku, a ponieważ wymaga wysiłku, człowiek ją odrzuca. Niestety w naszej polskiej rzeczywistości, przy masowości wiary, zdarza się, że jest ona mało pogłębiona. A skoro jest mało pogłębiona, to byle wiaterek potrafi nią zachwiać. Nic dziwnego, że w momencie, kiedy wiara zaczyna kosztować, człowiek ją odrzuca. Tak samo jest w naszych relacjach z ludźmi – jeśli nie są one oparte na przyjaźni, wzajemnych kontaktach i zainteresowaniach, to takich więzów człowiek szybko się pozbywa pod byle jakim pretekstem. Podobnie jest z Panem Bogiem. Dopóki to specjalnie nie przeszkadza, to np. dzieci i młodzi ludzie chodzą do kościoła z rozpędu, ale gdy przychodzi jakaś burza życiowa lub gdy przyznanie się do wiary zaczyna kosztować, wtedy jest już gorzej.
– Jakie więc mamy możliwości, żeby do takich ludzi dotrzeć i wytłumaczyć im, że jednak wiara wymaga zakorzenienia w Kościele i że tylko wtedy, gdy jest praktykowana, ma szanse się rozwijać?
– To tak jak w przyjaźni. Jeśli chce się mieć przyjaciela, to trzeba z nim zjeść beczkę soli, a jeśli się chce żyć w przyjaźni z Panem Bogiem, to wymaga to współdziałania z Nim, pewnego wysiłku i czasu. Zawsze to się dokonywało w rodzinach poprzez modlitwę, liturgię i pielęgnowanie tradycyjnych zachowań. To się odbywało również we wspólnotach – parafialnych i innych; dziecięcych, młodzieżowych i osób dorosłych. Współczesne czasy nie sprzyjają pielęgnowaniu i zachowywaniu więzów rodzinnych, autorytety są podważane, a konsumpcjonizm wyklucza ducha ofiary. Odżywają stare hasła – głoszące, że religia to sprawa czysto prywatna.
Wiara jest łaską, jest darem i my, duszpasterze, jesteśmy świadkami tego, jak ludzie nagle, nieoczekiwanie przychodzą do kościoła, cudem odzyskują wiarę i są pełni zaangażowania i zrozumienia. Ale są to przypadki wyjątkowe. Natomiast w warunkach normalnych wiara wymaga codziennego wysiłku. Bardzo dobrą propozycją jest przynależność do różnych wspólnot parafialnych, bo one tworzą odpowiedni klimat do praktykowania wiary. Ludzie są dzisiaj często osamotnieni, a na tej samotności żerują sekty, stosując technikę tzw. bombardowania miłością. Szukając ciepła, zrozumienia czy kontaktu z innymi, ludzie połykają ideologiczny fałsz.
Bardzo ważne i niezawodne jest osobiste świadectwo wiary. Jako katolicy stanowimy w Polsce zdecydowaną większość. Gdybyśmy potraktowali poważnie sprawę wiary i świadectwa, to byłby to potężny ładunek zachęty dla tych, którzy są poza Kościołem. A więc przede wszystkim świadectwo osobiste i wspólnoty oraz modlitwa, zwłaszcza adoracyjna.
– Bardzo dziękuję Księdzu Infułatowi za rozmowę.