Jak dzieci
I nie budź nas na pokuszenie
Okazało się, że nauczenie dziecka modlitwy Ojcze nasz lub Zdrowaś Maryjo wcale nie jest takie łatwe, jak sądziłam. Dla nikogo chyba nie będzie zaskoczeniem, że różnorodność przekręceń stosowanych przez nasze pociechy jest spora. Moje dzieci mówiły np.: Chleba naszego poprzedniego, i nie budź nas na pokuszenie, módl się za nami grzecznymi – i broniły swojej wersji z uporem godnym lepszej sprawy. Musiałam czynić karkołomne wysiłki, żeby wytłumaczyć im trudną przecież treść obu modlitw, co wiązało się z opowieściami o całej historii zbawienia, wprowadzaniem nowych słów i powtarzaniem wszystkiego od nowa po kilka razy.
Zmusiło mnie to również do refleksji. Dzieci nauczone były wcześniej bezpośredniego zwracania się do Boga w modlitwie, np.: Panie Boże, dziękuję Ci za wesoły dzień i proszę Cię o zdrowie dla babci. Nie chciały używać słów zupełnie niezrozumiałych i obcych ich doświadczeniu. Po prostu przystosowały tekst do swoich możliwości, wprowadzając bliższe im sformułowania. Potraktowały modlitwę poważniej niż ja. Dzieci, które nie znają jeszcze żadnych form modlitwy, często reagują bardzo podobnie. Próbują przerobić nielogiczny ich zdaniem potok słów w coś swojego, prawdziwszego. Zawstydza mnie to podwójnie – jako matkę, która chciała swym pociechom coś narzucić bez dostatecznego przemyślenia i przygotowania, a także – jako chrześcijanina. No cóż, niestety zdarza mi się odmawiać litanię lub niektóre modlitwy podczas Mszy świętej bezmyślnie, nie wnikając w ich treść i nie wkładając w nie serca. Przypuszczam, że nie tylko ja mam takie problemy. Czy nie oznacza to, że zbyt szybko gubimy gdzieś nasze dziecięce cechy? Już w dzieciństwie uczymy się je porzucać, bo nie pasują do świata dorosłych, który często bywa światem pośpiechu i kompromisów…
Czy jednak postawa poważnego traktowania modlitwy, podejmowania stale i na nowo wysiłku zrozumienia form będących przecież bogactwem Kościoła od setek lat i przetwarzania ich w swoim sercu w coś bliskiego, co pozwala spotkać się z Bogiem w nowy sposób – czy taka postawa, taki wysiłek nie byłby godny naśladowania?
Jak wygląda Pan Bóg?
Kiedy moje dzieci były małe, to proste pytanie wracało jak bumerang co jakiś czas i przyprawiało mnie o lekką nerwicę. Mogłam oczywiście bez trudu przedstawić obraz sympatycznego dziadzia z brodą, niemniej jednak nie pomogłoby to w rozwiązaniu podstawowego problemu: dlaczego Pana Boga nie widać? Mój synek, który praktycznie od urodzenia zdradzał zacięcie filozoficzne, przypierał mnie do muru z nieubłaganą logiką: Jeśli Bóg jest, to powinien przecież jakoś wyglądać, a skoro Go nie widać, to skąd wiadomo, że jest? Po godzinach opowiadań o stworzeniu świata i historii zbawienia, które na moim Michałku nie zrobiły większego wrażenia i nie zdołały zniechęcić go do upierania się przy swoim pytaniu, wreszcie doznałam olśnienia.
– Tak! – powiedziałam. – Kiedyś ludzie widzieli Boga twarzą w twarz. Adam i Ewa rozmawiali z nim jak z własnym tatusiem, ale wtedy ich serca były czyste. Kiedy odwrócili się od Niego i zgrzeszyli, musieli opuścić raj. Od tej pory serca ludzi są zranione, na ziemi pojawiły się choroby i śmierć, a nasze oczy już nie widzą Pana Boga. Kiedy będziemy w niebie, Bóg „naprawi” nasze oczy i wtedy znowu Go zobaczymy.
O cudowna logiko! Wyjaśnienie zostało przez Michałka zaakceptowane, ale skutków tej teologii w amatorskim wydaniu nie przewidziałam do końca. Po kilku minutach usłyszałam entuzjastyczne okrzyki i mój synek wkroczył do pokoju, dzierżąc w dłoni okulary babci!
– Teraz zobaczę Pana Boga! – ogłosił tryumfalnie i założył okulary na nos. Niestety, rozczarowanie przyszło natychmiast. Potem były łzy i tłumaczenie wszystkiego jeszcze raz i jeszcze pięć razy, kolejne nieudane eksperymenty z okularami słonecznymi taty i starą lornetką dziadka, aż wreszcie Michałek dał za wygraną i zaakceptował tę smutną prawdę: Pana Boga nie widać. Musimy przenieść naszą tęsknotę do tego przyszłego „twarzą w twarz”. O ciernista drogo ku dojrzałości…
Kiedy zastanawiałam się głębiej nad tą sytuacją, pozazdrościłam jednak mojemu synowi ciekawości, tęsknoty za Bogiem, pasji, z jaką dążył do poznania prawdy; odwagi, z jaką zadawał trudne pytania. Może to właśnie my, dorośli, nie mamy racji i czasami tłumaczymy słowem „dojrzałość” zwykły konformizm i duchowe lenistwo… Czy ja sama nie poprzestaję na zbyt łatwych odpowiedziach i czy nie uchylam się od stawiania sobie niektórych pytań? Nieoczekiwanie to wydarzenie zapoczątkowało gruntowny rachunek sumienia, na końcu którego pojawiło się pytanie chyba najważniejsze: czy ja naprawdę chcę poznawać Boga? Mam na myśli tego prawdziwego, realnego Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba, a nie tego z moich wyobrażeń i przyzwyczajeń. Co ten prawdziwy Bóg chce mi powiedzieć? Jak On patrzy na moje życie? Czy jestem gotowa przyjąć prawdę?
Pomyślałam, że trzeba rzeczywiście dziecięcego spojrzenia, żeby nie zapomnieć o tym, że tak naprawdę nadal nie wiemy, jak wygląda Pan Bóg. Nie na próżno Jezus zachęca nas, abyśmy się stali jak dzieci…